Metody akademickie
Nie bez powodu dyskusją akademicką nazywa się próżne gadanie. Teraz ma szansę powstać nowy termin: metoda akademicka. Chodzi mi o styl prowadzenia zajęć i wykładów, jaki uprawiają akademicy. Bywają wyjątki, ale przeważająca większość uczonych stosuje metody, od których normalnemu człowiekowi przewracają się wnętrzności i nie jest w stanie usiedzieć w spokoju dłużej niż kwadrans. A wykład potrafi trwać nawet dwie godziny, ja sam zaś chodziłem na czterogodzinne wykłady przerywane jedną dziesięciominutową przerwą.
W wielu uczelniach styl prowadzenia zajęć i wykładów nic się nie zmienił od czasów Immanuela Kanta. Natomiast zmienili się profesorowie – ich autorytet znacznie się obniżył, więc nie mogą liczyć na zachwyt z samego faktu, że siedzą na katedrze. Muszą jeszcze coś sobą reprezentować. A jak mają zachwycać studentów, jeśli pracują na akord, tzn. w wielu placówkach, do tego często odgrzewając stare kotlety, jakie wymyślili 30 lat temu? Normalny człowiek nie może tych staroci słuchać w spokoju. Zmienili się też studenci. To nie jest już pokolenie ucha, lecz oka. Dzisiejszej młodzieży akademickiej trzeba głównie pokazywać, a nie tłumaczyć. Dlatego akademicy muszą wymyślić nowe metody prowadzenia zajęć i oczywiście sami też muszą się zmienić, inaczej na wykładach i ćwiczeniach będzie dochodziło do wygłupów w wykonaniu studentów.
Piszę o tym, ponieważ zapoznałem się z narzekaniem profesora Śliwerskiego na bezczelne zachowanie studentów podczas wykładów. I byłbym przyznał rację profesorowi, którego znam i cenię. Także o jego wykładach słyszałem bardzo pochlebne opinie. Jednak spotkałem wczoraj znajomego uczonego, który ten sam problem naświetlił z zupełnie innej strony. Otóż załamał on ręce nad poziomem wykładów i zajęć prowadzonych przez jego kolegów z Uniwersytetu Łódzkiego. Wstyd i żenada. Nie chodzi mi o treść, lecz o metody. Takimi metodami to można wykładać do posągów, a nie do żywych ludzi. Do ścian można gadać monotonnie przez dwie godziny, ale nie do młodzieży.
Prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Winni są i akademicy, którzy w przeważającej części w ogóle nie znają się na nowoczesnej edukacji, tylko stosują przestarzałe metody wykładu. Winni są też studenci, którym brakuje szacunku do profesorów i cierpliwości niezbędnej do studiowania. Tylko czy najważniejszą cechą studenta ma być cierpliwość i umiejętność siedzenia na czterech literach w każdej sytuacji, nawet gdy profesor ględzi jak stary patefon? Pomyślmy, czy nie należałoby akademików wysłać na obowiązkowy kurs nowoczesnych metod nauczania?
Komentarze
Matko, i tam też będą rządzić papier pakowy i flamastry? Tudzież „kule śniegowe” itp?
pełna zgoda…!
Te nowoczesne metody, no z nimi byłbym ostrożny. Wyobraża sobie Pan rok prawa na auli siedzący z papierem, nożyczkami i flamastrami? Czy uczestniczy Pan w szkoleniach dla nli czynionych przez pożal się boże edukatorów z odn-ów? Oni atakują wzrok, gdyby wyłączyć zasilanie praem nie mają nic do powiedzenia. DYDAKTYKA TO ARS. Można się wiele nauczyć, różnych sztuczek, ale bez osobowości, która wypełni aulę czy klasę, nic nie będzie z zajęć, lekcji czy wykładu. I tyle.
Obawiam się, że nie tylko akademików, ale wpierw większość zwykłych nauczycieli wypadałoby na taki kurs wysłać…
„Prawda, jak zwykle, leży pośrodku.” – święte słowa, z jednej strony nie można przesadzać z „nowoczesnymi”, rozrywkowymi metodami, bo to prowadzi do trywializacji tematu, z drugiej – co zrobić, żeby nie nudzić? Czytając w sieci oceny profesorów przez studentów amerykańskich (a w końcu to tam wymyślili ten niby nowoczesny styl nauczania), można znaleźć wypowiedzi typu „jeśli szukasz rozrywki, idź na jego wykład, jeśli chcesz się nauczyć, poszukaj kogoś innego”. Niestety są zagadnienia fundamentalne, a nie pasjonujące. Trzeba je przekazać studentom i trzeba to zrobić rzetelnie, a to może być niemożliwe bez przynudzania. Dojrzały student potrafi to moim zdaniem zrozumieć, potrafi też oddzielić kompetencje wykładowcy od tematu czy poziomu rozrywki, jaki oferuje na wykładach. Pamiętam, że w ankietach studenckich zdarzało mi się nie raz dawać wykładowcy maksimum punktów w rubryce „przygotowanie do zajęć” czy „przejrzystość wykładu”, a obok zero przy pytaniu „na ile wykład jest interesujący”. A choć „”cierpliwość i umiejętność siedzenia na czterech literach w każdej sytuacji, nawet gdy profesor ględzi jak stary patefon” niekoniecznie musi być najważniejsza cechą studenta, to nie da się ukryć (mimo, że nowoczesne metody nauczania próbują to zakamuflować), że dla przeciętnie czy nawet ponadprzeciętnie uzdolnionej osoby, która nie jest jednak genialna, właśnie siedzenie na d… w celu ogarnięcia materiału jest często jedynym sposobem na zrozumienie danego zagadnienia, przynajmniej w mojej dziedzinie.
Z drugiej strony, dla wielu wykładowców, np. dla mnie, praca na uczelni to przede wszystkim badani naukowe. Nie przyszedłem na uczelnię z pasji dydaktycznej, ale dlatego, że interesowała mnie nauka. Osobiście lubię uczyć przedmiotów związanych z tym, czym się zajmuję i mieć kontakt ze studentami, którzy już opanowali podstawy, ale oczywiście uczę różnych przedmiotów i różnych studentów. Staram się podchodzić do tego rzetelnie, ale nie oszukujmy się, w pewnym sensie nauczanie jest dla mnie często „złem koniecznym” i nie odczuwam raczej pozytywnych emocji, gdy mowa o zajęciach z pierwszym rokiem na innym niż mój kierunku. W momencie, gdy również ci studenci z innego wydziału traktują wykładany przeze mnie przedmiot jako zło konieczne (co mogę zrozumieć), a dodatkowo program jest przeładowany informacjami (bo na tym wydziale postanowiono wszystko upchnąć do jednego worka, żeby nie tracić czasu), więc nie mogę poświęcić tyle ile bym chciał na wytłumaczenie pewnych rzeczy, raczej trudno jest wzbudzić u studentów fascynację przedmiotem, zwłaszcza że – podobnie jak większość wykładowców – nie tylko nie znam się na nowych trendach w dydaktyce, ale nie mam w ogóle żadnego przygotowania dydaktycznego i muszę polegać głównie na intuicji czy pomysłach podpatrzonych u innych. Tego problemu według mnie nie da się uniknąć, można jednak próbować go zminimalizować przez wprowadzenie nawet kilkugodzinnych kursów z dydaktyki dla doktorantów (ich jeszcze łatwo na taki kurs zagonić, gdy jest obowiązkowy, potem jest już znacznie trudniej). Pytanie tylko kto ma taki kurs prowadzić. Według mnie na poziomie uniwersyteckim nie ma złotych reguł i metodyka powinna być dostosowana do przedmiotu nauczania w znacznie większym stopniu niż w przypadku liceum. A gdzie znaleźć człowieka, który z jednej strony byłby np. specem od fizyki, z drugiej znał się zarówno na teorii, jak i praktyce nauczania tego przedmiotu na poziomie akademickim? Bo nie wyobrażam sobie, żeby o nauczaniu mechaniki kwantowej miał opowiadać fachowiec – być może zresztą znakomity – z wydziału pedagogiki…
A kto na tym kursie bedzie wykladal 😉 ?
Powaznie mowiac, to problem stary jak swiat, szeroki jak swiat i wystepuje na wszystkich poziomach edukacji. Moj kolega mowil kiedys, z przymrozeniem oka, ze ulamek glupich profesorow jest taki sam, jak glupich studentow…
Na powaznie: w niektorych uczelniach czy wydzialach walczy sie z nim, pomagaja np. anonimowe ankiety studenckie. W mojej alama mater znam przypadki odsuwania wykladowcow od niektorych zajec, podejmowanych dzieki sygnalom od studentow ze zajecia sa kiepskie czy zle oceniane (nie w trakcie roku, ale juz na nastepny kurs). To zalezy w duzej mierze od srodowiska – jak traktuje swoje miejsce pracy, uczniow, sluchaczy, studentow…
Profesor Śliwerski jest ofiarą lansowanych przez siebie teorii pedagogicznych, z antypedagogiką na czele. Nauczyciel i szkola mieli tolerować najbardziej nawet skandaliczne i niebezpieczne dla otoczenia zachowania uczniów.Teraz produkty tych teorii dotarly na uczelnie…;-)
Profesor, który nauczycieli krytykowal za brak kompetencji pedagogicznych, ma teraz okazję pokazać jak on, mistrz nad mistrze, sól akademickiej pedagogiki sobie poradzi.Nie to co durny niedoucznony i niedoszkolony nauczyciel.Ma latwiej, bo studenci to dorosli ludzie, więc teoretycznie rozsądniejsi.Intelektulanie też jednak powyżej szkolnej przecietnej.No i moga przecież studiów, w przeciwieństwie do szkoly, nie skończyć…;-)
Czekamy na pokaz mistrza i mistrzostwa….;-))))))))))))))))
Po pierwsze, radziłbym porzucić zainteresowanie „metodami akademickimi”, a skoncentrować się bardziej na swoich „metodach szkolnych”.
Po drugie, nie we wszystkich dyscyplinach akademickich obowiązywały i obowiązują te same „metody akademickie”. W niektórych dyscyplinach wymaga się przedstawienia ścisłych dowodów, a w innych wystarczy wymachiwanie rękami i robienie dobrego wrażenia.
Po trzecie, tak zwane nowoczesne metody aż cuchną schematyzmem, który jest całkowicie obcy nauce.
Miałem nauczyciela historii, który ograniczał się do wypisania na tablicy tematu lekcji, ale wymagał od nas robienia notatek z wykładu. Mówił monotonnie, ale dobrze wiedział, o czym mówi. O jakimkolwiek dyktowaniu nie było mowy. Gromowładny nauczyciel fizyki dla odmiany nie pozwalał w ogóle robić jakichkolwiek notatek; wymagał, aby go uważnie słuchać, a pod koniec lekcji dyktował to, czego trzeba się było dobrze nauczyć. Wykładał jasno. Nie tylko każde zdanie, ale i każde słowo było we właściwym miejscu. Matematyk był jeszcze inny, a każdy z nich był bardzo dobrym nauczycielem.
Na studiach niektóre koleżanki i koledzy – przyzwyczajeni do ciągłego dyktowania – mieli kłopoty z samodzielnym robieniem notatek. Dla mnie nie stanowiło to żadnego problemu.
Ostatnio dostałam propozycję pracy w „wyższej szkole”, która znalazła rynek za granicą. Sposób w jaki znajduje się wykładowców, a potem proponuje im pracę jest poniżej krytyki, ale chciałam napisać jak mój niedoszły zwierzchnik widział sprawę mojego przedmiotu. Mianowicie: dostanie pani w niedzielę osiem godzin i co pani zrobi, to już pani sprawa. Na moje pytanie czy nie wydaje mu się, że osiem godzin jednego przedmiotu to nie za dużo, odparł, że to się fantastycznie sprawdza na ich uczelni. Kocham mój fach, ale osiem godzin to przemawia Castro, a nie normalny człowiek. Trudno mi sobie wyobrazić ludzi skupionych osiem godzin na tym samym. Nawet jak jest to interesująca dziecina nauki. Inne moje pytanie, dotyczące programu, podręczników i pomocy, zostało prawie wyśmiane. Nic dodać, nic ująć. Nie zatrudniłam się na tej „Sorbonie”, ale mam świadomość, że jednak ktoś się znalazł. Żal mi studentów, którzy zapłacili spore pieniądze by móc kontynuować naukę za granicą. Szanuję tych młodych ludzi, którzy pracują cały tydzień, a w weekend jadą na zajęcia uczelni, która reklamuje się jako poważna, a potem… Siedzą na zajęciach ludzi „z łapanki” przez osiem godzin i nawet nie bardzo wiedzą czego się od nich oczekuje. Na uczelniach kraju, w którym mieszkam każdy wykład, każde zajęcia i inne aktywności są szczegółowo przemyślane. Student dostaje segregator z planem i modułami, która ma zaliczyć. Na stronach internetowych są dostępne materiały. Każdy test, sprawdzian czy egzamin jest zaplanowany do końca roku akademickiego. Wykładowcy są online i w godzinach konsulatcji. Ich zajęcia czy wykłady muszą być na poziomie, bo inaczej nikt do nich nie przyjdzie i zwyczajnie stracą pracę. Przypuszczam, że w wielu naszych uczelniach jest podobnie, ale ta, która otworzyła swoje podwoje raz w miesiącu tutaj nie spełnia wymagań szkoły średniej z małego miasta na polskiej prowincji. Przykre!
Jakiś czas temu wpadłam na kanał Edusat- jednej z prywatnych szkół wyższych i zdębiałam… chamskie odzywki profesora (dziekana lub rektora tego przybytku), zamiast rzutnika, komputera czy choćby drukowanych na komp. pomocy naukowych, odręcznie robione notatki…jakieś wzory pisane jak kura pazurem…. i za to studenci płacą pewnie konkretne pieniądze. Zgadzam się, że poziom studentów z roku na rok się obniża (kolega wykładowca opowiada czasami z jakimi ‚kwiatkami’ ma do czynienia), ale nas zwykłych nauczycieli zobowiązuje się do ciągłego doszkalania, to może i profesorom przydałby się kurs metodyki?
Z mojego doswiadczenia wiem, ze bardzo rzadko talent dydaktyczny idzie w parze z talentem badawczym.Zazwyczaj albo ktos jest dobry w badaniach i trafia na uczelnie albo jest dobrym dydaktykiem i trafia do szkoly. Wyjatki, ktore lacza obie „kompetencje” sa, ale nieliczne, a szkoda, bo na uczelni powinna to być norma.
Niestety miałam tę wątpliwą przyjemność zostać dotknięta niecnymi mackami nowych metod dydaktycznych na każdym poziomie edukacji. I o ile sprawdza się to doskonale w przedszkolu, podstawówce (i w harcerstwie:)), o tyle dla liceum to już o wiele za dużo. Od przestrzeni akademickiej, która jest sferą DYSKURSU, wszelkie tego typu innowacje powinny trzymać się z daleka! Pamiętam nieszczęsną geografię (w tymże XXI łódzkim LO), gdzie uczniowie w klasie maturalnej przebierali się za latarnie, mówiąc o nadmorskiej turystyce albo przez większość zajęć uzupełniali tabelki pracy w grupach. Ale pani liczyło się to awansu zawodowego (z niezłym, jak widać, skutkiem). Innym nieszczęściem, już na studiach, były zajęcia (na szczęście tylko jedne), na których pani nie potrafiła zapisać nazwiska osoby, o której teorii była mowa, a egzamin polegał na przebierankach, rysowaniu kolorowych wykresów i układaniu wierszyków.
Jak ktoś już wcześniej zauważył, najważniejsza jest osobowość prowadzącego, jego wiedza i swoboda w poruszaniu się po prowadzonej przez siebie materii; pasja i fascynacja. A niczym nie da się bardziej zachwycić studentów jak mądrością, oczytaniem i elokwencją. Już po pierwszym roku zorientowałam się, że przedmioty fakultatywne wybiera się ze względu na prowadzącego, a nie na temat, bo o wszystkim można mówić z zainteresowaniem, wszystkim można zaciekawić; ale też i do wszystkiego można zniechęcić, gdy nie ma się umiejętności posługiwania się dyskursami.
Jakość dyplomu ma niewielka wartość. Dla niektórych ważne jest, żeby był papier. Póki będziemy mieć taki kulawy rynek pracy to i rynek „akademicki” też będzie kulawy. Uczelnie państwowe walcząc o klienta z roku na rok obniżają poziom. Teraz wpadają we własne sidła.
Nauka na poziomie akademickim to praca, nie zabawa. Prezentacja multimedialna nie zastąpi czytania książek, a tego studenci nie robią, bo …to jest nudne. Nikt już nie siedzi i nie czyta dzieł filozoficznych, bo to jest nudne. Dlaczego dzieci mają problem z koncentracją uwagi? Bo zwyczajnie jej nie ćwiczą, skoro z zajęć lekcyjnych robi się teatrzyk. Kiedyś każde dziecko miało w podstawówce osobny zeszyt do ćwiczenia kaligrafii i nie było tylu dyslektyków i dzieci z ADHD. Praca nad swoim charakterem też jest nudna i ciężka, ale mimo to niektórzy to robią. Nauczyciele nie uczcie dzieci chodzenia na łatwiznę!
Metody akademickie…o matko tylko nie te z Polski! Ostatnio byłem na Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego – niby elicie polskiej nauki i miałem wrażenie jakbym się dobrych 20 lat w czasie cofnął.
Jeśli mówimy że polskie szkoły podstawowe czy średnie są na nienajwyższym poziomie to uczciwie, według tych samych kryteriów należałoby powiedzieć że szkoły wyższe są ogólnie na poziomie dennym.
Przeglądałem ostatni „Top 500 World Universities” gdzie polskie „najlepsze dwie” uczelnie (UW i UJ) są gdzieś przy końcu listy. O innych polskich szkołach wyższych nawet mowy nie ma.
Czego tu więc wymagać i na czym się wzorować?
Kolega który jest doktorantem na jednej z uczelni powiedział mi że do prowadzenia ćwiczeń nikt od niego nie wymaga żadnego przygotowania pedagogicznego. Ona pracuje tak jak mu się wydaje że powinien.
Pracowałam w tym skądinąd pięknym zawodzie, a raczej powołaniu 33,5 roku!!! Jako nauczyciel szkoły postawowej,średniej,półwyzszej w końcu wyższej!!!Powołanie w ostatnich latach minęło bezpowrotnie.Nigdy juz nie chciałbym być nauczycielem.W żadnej szkole,a szczególnie wyzszej.Poziom studentów podejmujacych studia to kompletne nieporozumienie.Oni w ogóle nie rozumieja pojecia STUDIA!!!Dla nich to prosta kontynuacja werbalnej nauki licealnej,wraz z taka sama kulturą!!!
A w latach mej pracy każdy rząd kłamał na temat wynagradzania i doceniania naszej pracy!!!! Wasz-solidarnościowy- nie dość, że kłamie to ma odwagę podnieść rękę na ustalenia specyficznych uwarunkowań zawodowych ustalonych w 1926 roku!!! Już wówczas, w 8 lat po odzyskaniu niepodległości, praca nauczycielska była ceniona jako działanie na rzecz rozwoju Narodu!!! Wy-solidarnościowcy- uczyniliście z nas żebraków, pozbawiliście nas honoru i ambicji a w oczach Narodu (chyba bardziej narodu) upodliliście i ubezwłasnowolniliście , utrwalając medialną wizję nauczyciela-nieudacznika!!! Bądźcie za to przeklęci- rządowi nieudacznicy!!! Nauczyciele polscy w okresie II Rzeczpospolitej cieszyli się wielkim szacunkiem i uznaniem, towarzyszyło temu także materialne uznanie rangi zawodu. Dla podkreślenia szczególnej roli nauczyciela przyjęto w dniu 1 lipca 1926 roku ustawę o stosunkach służbowych nauczycieli. Po wojnie rozpoczęto programowe próby podporządkowywania nauczycieli celom wychowawczym i dydaktycznym ideologii marksistowskiej, a równocześnie rozpoczął się proces degradacji materialnej nauczycieli. Wynagrodzenie relatywnie nieco się poprawiło w okresie zaciągania przez Polskę wielomiliardowych długów, a równocześnie ustawa z 27 kwietnia 1972 roku – Karta Praw i Obowiązków Nauczyciela obniżyła pensum dydaktyczne nauczycieli. Nadal jednak trwała ideologizacja oświaty, obniżanie rangi zawodu i po chwilowej poprawie dalsze ubożenie nauczycieli i ich rodzin. I trwa nadal!!! I wierzcie mi drodzy, młodzi nauczyciele, będzie trwała bo prostym narodem jest łatwiej rządzić, niż wykształconym i mądrym!!!
Dopóki dla utrzymania wydziału, instytutu będzie się liczyć tylko ilość pracowników samodzielnych, to i uczelnie pedagogiczne będę łapały byle kogo, mruka z PAN, który nigdy nie uczył nikogo, ale ma prof przed nazwiskiem.
Tzw. talent pedagogiczny wśród nauczycieli akademickich nigdy nie był premiowany. Za to nie zostaje się profesorem, tylko z publikacje. Za talent pedgagiczny tylko sympatia studentów zostaje, jeśli pracownik nawet zostanie rotowany, bo miał tyle zajęc, że publikacji naukowych nie pisał.
Boze ileż ja takich prof pedagogiki znałam, co zwykłymi chamami byli, brrr.
Zenek ma na mnie uczulenie. W komentarzach do mojego blogu umieścił ten sam wpis. Cytuję, by pocieszyć jego EGO:
Anonimowy pisze…
Panie Profesorze!
Ci studenci zostali wychowani zgodnie z lansowanymi przez Pana zasadami antypedagogiki!!!Pan promuje tolerancję dla najbardziej wolających o pomstę do nieba zachowań uczniów w szkolach. Proponuje Pan też żeby nauczyciel „samym swoim autorytetem wyrobionym oraz kompetencją pedagogiczna” te negatywne zachowania powstrzymal, ucznia na dobrą drogę wyprowadzil itp.itd.No to ma Pan szansę pokazać jak to się robi;-)Panu latwiej – Pana studenci(!) to dorośli,więc potencjalnie rozsądniejsi, ludzie, a i intelektualnie jednak powyżej sredniej.Niech Pan nie narzeka, tylko pokaże jak to robi fachowiec nad fachowcami, pedagog nad pedagogami, prawdziwa esencja polskiej pedagogiki;-))))))))))Nie to co jacyś tam durni niedoksztalceni i niedoszkoleni nauczyciele;-)
3 luty 2009 16:22
Autoplagiator! Bo w blogu Chętkowskiego zamieścił swój (?) tekst w dwadzieścia minutt później. A może to manipulator? A może gromadzi i powiększa w ten sposób swój dorobek naukowy?
Gdyby był człowiekiem honoru, to by się podpisał, a tak to tchórz kryje się za kolejnymi „nickami”. Ot, takie-nic!
środowisko nauczycieli akademickich ???-to najochydniejsza część społeczności nauczycielskiej,załatwiająca sie wzajemnie w „białych rękawiczkach”.Podobno badania pokazuja,że w szkolnictwie wyższym jest najwyższy stopień mobbingu-co dyskretnie przemilczaja media!!!Wy przynosicie wstyd polskiej nauce,a wystarczy was posłuchac w radio czy TV -bo parcie na szkło macie olbrzymie,a z wyrażaniem sie poprawnym językiem często też:):):).Wasz biznes polegający na wciskaniu swych dysertanckich wypocin jako jedynie słusznych studentom,pewne formy wymuszania zakupu tego chłamu sa obrzydliwe, bo ilość sprzedanych egzemplarzy nabija konto autora!!!!Wy, droga profesuro z porządą profesurą z dawnych lat macie taki sam związek jak koń z koniakiem!!!!Jeden z wielkich profesorów (nazwisko pominę,żeby mu nie zaszkodzić) w dyskusji o profesurze odrzekł tylko:”A profesura to już zbyt dużo d…y dałażeby o tym dyskutować”!!!!Czy wiecie,że niektórzy z was pracują na kilku uczelniach i 12-14 godzin odwalaja chałturę w ciągu jednego dnia????Przecież wszyscy wiedzą,że udajecie pracę.Ciekawe kiedy minister szkolnictwa wyższego sie w tym polapie.Być może jako profesor to nigdy:):):)
Panie Profesorze Śliwerski!
Temperatura Pańskiego wpisu i jego personalny charakter dowodzi,że to Pan ma na mnie uczulenie;-)
Co do podpisywania się, to jakoś tych podpisów ani na Pańskim blogu ani na tym z malymi autopromocyjnymi wyjatkami nie widzę. Oczywiście podpisują się gospodarze blogów! Pan też jakoś nie jest wyrywny do pokazywania tej części swojego dorobku,którą Pan stworzyl pod nazwiskiem swojego ojca, ambasadora gierkowskiej PRL w Japonii m.in.. Pan nawet nazwiska ojca się wstydzi. Proponuję merytoryczną dyskusję, ale widzę że z braku argumentów radzi Pan sobie obrażaniem się i argumentami ad personam.Gratulacje! Jeśli ma Pan jakieś merytoryczne(a nie ideologiczne czy doktrynerskie!) argumenty to proszę je przedstawić, jeśli nie …;-)
Na Pański blog wszedlem dzięki linkowi z blogu Gospodarza. Stąd podobieństwo wpisów.
Studiowalam parenascie lat temu i wygladalo to tak: nauczyciele akademiccy (wiekszosc) kazali kupic swoje publikacje, z zawartosci ktorych robili egzaminy. Zawartosc tychze publikacji czasem nie powiem interesujaca ale zawezona do zaledwie kilku procent tego co student mial nauczyczyc sie na przedmiocie. Oczywiscie nikt nic innego sie nie uczyl oprocz tych publikacji. Asystenci, ktorzy jeszcze nic nie „wyprodukowali” tez wymagali wiedzy jedynie z materialow pomocnych we wlasnych badaniach, nad ktorymi pracowali. Jesli tak samo wyglada studiowanie na np. medycynie to juz wiem czemu nie potrafia mi zwyklego kataru wyleczyc.
Dlatego jak slysze gderanie profesury, ze studenci z roku na rok coraz gorsi to mi sie „wiadomo co chce”. Profesura byla zla juz dawno temu, a dzisiejsi „beznadziejni” studenci to wychowankowie nauczycieli, ktorych ta profesura wypuscila w Polske. Dowodem ostatnie miejsca polskich universytetow w swiatowych rankingach. Jestescie na koncu listy! Czym sie tak puszycie?!