Standardy zadawania pracy domowej
Pewnie narażę się koleżankom i kolegom matematykom, ale co mi tam. To przez nich Rzecznik Praw Dziecka interweniował w MEN w sprawie zadawania prac domowych uczniom. Matematycy bowiem nie znają umiaru w obciążaniu dzieci zadaniami do domu. Dlatego Rzecznik apeluje o stworzenie standardów (info tutaj).
Naraziłem się, więc teraz pójdę na całość, co mi tam. Jeśli na jednej lekcji nauczyciel zrobi z klasą pięć zadań, a trzydzieści poleci rozwiązać w domu, to albo sam nie umie liczyć, ile ta robota zajmie czasu dziecku, albo jest belfrem bez serca. Podejrzewam, że jedno i drugie. A gdy jeszcze inni nauczyciele dołożą swoje, dziecko ma drugi etat w domu (pierwszy to lekcje szkolne).
Skąd się bierze ta skłonność nauczycieli do zadawania prac domowych? Teraz narażę się jeszcze bardziej. Otóż jestem przekonany, że im gorzej ktoś uczy, tym więcej zadaje do domu. Na lekcji się nie wyrabia, bo musi uspokajać klasę, dyscyplinować trudnych uczniów, na uczenie nie ma czasu, więc musi zadawać do domu. Inaczej nie wyrobiłby się z materiałem.
Prace domowe to skutek choroby, która dręczy polską oświatę. Albo twórcy podstaw programowych nie umieją liczyć, ile typowy nauczyciel jest w stanie nauczyć dzieci na swoich lekcjach, albo nie znają realiów polskiej szkoły. Podejrzewam, że jedno i drugie. Programy tworzone bez serca, lekcje prowadzone bez ducha – w efekcie cała robota musi być wykonana przez uczniów w domu.
A co do standardów, o które apeluje Rzecznik, to sprawa jest prosta. Cała nauka w szkole, a zadania domowe tylko dla chętnych i na szóstkę (dla najbardziej ambitnych).
Komentarze
Z moich doświadczeń wynika że to poloniści są najbardziej bez serca. Przepraszam bardzo, ale jeśli uczeń dostaje 2 długie wypracowania na tydzień, a w inne dni dłuższe wypowiedzi pisemne, a potem lektury które są niejednokrotnie najcięższą pracą dla ucznia to przepraszam, ale jest tak. Tak, jestem świadoma że lektury to kwestia podstaw programowych. Proszę nie zrozumieć mnie źle, ja sama czytam. Ale kiedy czytam w wolnym czasie to robię to znacznie inaczej, ja się wgłębiam w moją wybraną lekture emocjonalnie, a jeśli czytam lekture to potrzebuję maksymalnego skupienia, takiego jakiego nie doświadczam nigdy. I jest to skupienie ciągłe przy lekturach. Ja czytam stron takiej lektury 10 na godzine. A w podstawówce dostawałam co miesiąc lektury po 200 stron. Tak, spędzałam nad samą lekturą 20h. A miałam też inne przedmioty. Po co to skupienie? Bo nauczyciel musi sprawdzić czy ja czytałam lekture zadając mi pytania pt „co jadł Wokulski u Łęckiej” (tak, wiem że Lalka to zakres szkoły średniej, ale nie przychodzi mi na te chwile przykład lepiej obrazujący sytuacje).
@rabnietawariatka
Oczywiście, poloniści są jeszcze gorsi od matematyków. Nie mogłem jednak narobić do własnego gniazda, dlatego napaskudziłem innym.
Pozdrawiam
Gospodarz
@Gospodarz
Moja wypowiedź nie miała mieć zabarwienia „sam narzekasz na nich, a wy jesteście jeszcze gorsi”. Specyfika przedmiotu jakim jest język polski jest taka że zawsze to uczniowie robią więcej nad tym przedmiotem, a nauczyciele mniej. Nie ma tak w żadnym innym przedmiocie. Polski ma swoją szczególną specyfike.
Tutaj się wyjątkowo z RPD i z Autorem zgodzę. Też uważam, że ten obszar powinien być jakoś zracjonalizowany. A zasada opcjonalności i dobrowolności zadań domowych dla najambitniejszych i dla najbardziej zainteresowanych to świetny pomysł.
@rabnietawariatka
>A w podstawówce dostawałam co miesiąc lektury po 200 stron. Tak, spędzałam nad samą lekturą 20h.<
200 stron to cienka książeczka. JEDNA na miesiąc. Czytać to aż 20 godzin, nawet w podstawówce to jakiś horror !!!
Sadze, ze skrajnosci sa zle. Tak, za mlodu bylem obciazany pracami domowymi i bardzo tego nie lubilem. Moje dzieci, ksztalcone poza Polska akurat prac domowych nie mialy. Patrzac dzisiaj na obie skrajnosci wybralbym ta pierwsza, moze z malymi modyfikacjami. O ile z przedmiotow humanistycznych moze by mozna bylo jakos sie obejsc ( choc i w to watpie) bez prac domowych o tyle z przedmiotow scislych sa istotnym elementem utrwalenia wiedzy. Zlemu nauczycielowi nawet prace domowe nie pomaga.
@Gospodarz
Pan rzecznik, hojnie opłacany, wraz z personelem, robi wszystko żeby zaistnieć w mediach i załapać się na kolejną kadencję . I taki jest jedyny(!) powód tego wystąpienia 🙁 Umiejętności ( a one są w szkole najważniejsze!) trzeba wyćwiczyć. Np. żeby się nauczyć pisać z sensem i poprawnie trzeba po prostu dużo pisać i czytać. Żadna wyłożona teoria tego nie zastąpi, a to są rzeczy, które się raczej robi indywidualnie, więc dom jest najlepszy … 😉
Zgoda, że znaczącą większość pracy uczniowie powinni wykonywać w szkole. Ale to oznacza, że z części prac domowych trzeba zrezygnować, a resztę przenieść do szkoły. Czyli uczniowie muszą spędzić w niej więcej godzin w tygodniu. To nie muszą być dodatkowe godziny lekcji w tradycyjnym sensie, ale czas na pracę indywidualną czy grupową pod opieką kogoś, kto będzie w stanie nieco pomóc, gdy zajdzie taka potrzeba. Potrzebne są pomieszczenia, ludzie, fundusze. Przerzucanie tego na rodziców jest proste i tanie dla systemu edukacji, natomiast trudne, drogie i czasochłonne dla rodziców. I źle wpływa na edukację tych dzieci, których rodzice nie są w stanie podołać temu zadaniu.
@belferxxx
Może dla humanisty to cienka książeczka. Kiedy ja mam być nad tym maksymalnie skupiona przez całe 20h bo muszę przecież zanotować w umyśle co Wokulski jadł u Łęckiej (bo to przecież takie ważne dla zrozumienia treści), to jest horror. Ja spędzałam nad tym 20h, bo nie byłam w stanie w maksymalnym skupieniu czytać szybciej. Może dla polonisty to coś nie do pomyślenia, ale proszę mi wierzyć, że wielu inżynierów też nie jest w stanie czytać w takich warunkach szybciej.
@belferxxx
A, jeszcze słowo jedno o lekturach. Na pewno każdy kojarzy Małego Księcia. Cieniutka książeczka, 15-30 minut czytania, nic takiego. W podstawówce przeczytałam, spodobało mi się. W gimnazjum znowu miałam test z tej lektury. Zrobiłam eksperyment, przeczytałam tym razem w takim stylu w jakim czytam książki dla przyjemności. Bez maksymalnego skupienia, ale z osobistym przeżywaniem. Na początku dostałam 3+, po interwencji kolegi który udowodnił polonistce że sama nie zna odpowiedzi na pytania które zadaje nam na kartkówce z treści dostałam 4-. O co szło? O to do czego Mały Książe używał kamieni. I tłumaczy nam że dziwi się, że pisaliśmy że do siedzenia, bo do przygotowywania posiłków. To kolega jej zacytował fragment i wszystkim to poprawiała. Jak tu szanować polski jako przedmiot?
Na obronę polonistów.
Ci akurat sami mają najwięcej „pracy domowej”.
Wypracowania zadawane do domu, klasówki itd.. trzeba sprawdzić, a to może trwać zdecydowanie dłużej niż przy innych przedmiotach.
Z doświadczeń mojej nauki, bardziej świadomej, tzn. ze studiów. Bez przejrzenia notatek z wykładów i ćwiczeń w domu – z własnej inicjatywy i bez zadanej „pracy domowej”, nie było z tego właściwie nic.
@kalder
Zależy od człowieka, no i „przejrzenie notatek” a zrobienie zadań to coś kompletnie innego. Np. mój mózg działa w takim trybie że albo jest nastawiony na uczenie się albo na robienie. Nie potrafię nauczyć się matmy mając przed sobą wizje że moim celem jest zrobienie zadań. Nie, nauka nie przychodzi po drodze, bo często człowiek wie że tak trzeba zrobić, ale nie wie dlaczego, czym to się różni od innych przypadków etc… albo się uczę albo robię. Tak jestem skonstruowana.
Z tym belfrem od matmy może być różnie – powiedzmy że na lekcji zrobi 5 skomplikowanych zadań tłumacząc wszystkie kroki po kolei, a do domu zada 30 ale „krótkich piłek” dla utrwalenia zasady przez powtarzalność. To jest do przyjęcia… gdyby zasada została odwórcona, proszę bardzo – można belfra zglanować.
Co do polonistów… cieszy mnie fakt, że zadając tony wypracowań sami spuszczają sobie na głowę młot pod postacią obowiązku przeczytania tych wszystkich wymuszonych wypocin, ocenienia, wyłapania błędów i tak dalej. Być może dlatego rozsądni nauczyciele starają się pracować z uczniami na lekcji a resztę dnia spędzić jak wolni ludzie – przed telewizorem 😉
Oczywiście dochodzą tu też rzesze belfrów/belferek od biologii, geografii, chemii, historii, języków i co tam jeszcze, wszyscy przekonani iż ich to właśnie przedmiot jest najważniejszy na świecie, wszyscy rwący się tylko by na ucznia spuścić burzę faktów, nazw, worów, dat, parametrów, nazwisk, łacińskich wygibasów, schematów, tabelek i czego tam jeszcze do zakucia, opracowania, przygotowania, podkreślenia szlaczkiem i wyrysowania. I kiedy niby ma to biedne dziecko mieć czas na własne zainteresowania ?
Chodzilem do szkoly podstawowej i sredniej w PRL. Zadania domowe byly czyms normalnym. Stanowily krotka powtorke z zajec w klasie czyli utrwalenie wiedzy oraz prace wlasna czyli wypracowania na zadany temat. Czasu mielismy duzo, nikt nie narzekal i nie odwolywal sie do wladz najwyzszych. Byl jezyk polski, matematyka, biologia, chemia, fizyka a nawet WF. Nie bylo religii.
I komu to przeszkadzalo?
Na studiach po zajeciach zawsze wykonywalismy projekty, obliczenia i inne zadania – wszystko po to, aby podejsc do kolokwium lub egzaminu z wiedza a nie pusta glowa.
Walka o skasowanie prac domowych jest dla mnie nieporozumieniem bo to na pewno nie doprowadzi do zwiekszenia sprawnosci nauczania. Pod warunkiem, ze program jest ulozony z sensem przez ludzi swiatlych a nie nawiedzonych.
@rabnietawariatka
Jestem fizykiem i matematykiem 😉
Problem leży w komuszej urawniłowce. Pan rzecznik pisze o „dzieciach i młodzieży”. Uważam, że dzieci to jedno a młodzież to drugie. Młodszym może i rzeczywiście mniej tych zadań, ale bez przesady, troszeczkę trzeba jednak w domu popracować. Starszym czyli młodzieży można zadawać więcej. A raczej można_by_było_gdyby.
Gdyby młodzież była podzielona zgodnie ze swoimi zainteresowaniami i zdolnościami na klasy, grupy i poziomy.
Po jakiego grzyba chodzić do szkoły i uczyć się dogłębnie, a więc że wzmocnieniem tej nauki domowymi zadaniami, jakiegoś nielubianego przedmiotu? W podstawówce należy rozpoznać zdolności i potencjał intelektualny dziecka a wyżej posegregować i porozdzielać wg ilorazu inteligencji, pracowitości i zainteresowań.
Truizmem jest pisanie, że co dla jednego jest katorgą to dla innego może być przyjemnością.
P.S. Albo poloniści @rąbnietejwariatki odpytujacy zagadkami z treści lektur byli idiotami albo @rąbnietawariatka ma dobry nick albo ja juz zupełnie zapomniałem jak to było w moich szkołach i teraz wydaje mi się, że zarówno ja jak i wszyscy moi koledzy zawsze czytali wszystkie lektury. Ze zrozumieniem i od deski do deski.
Od liceum czytam książki w tempie ok 1 strony na minutę.
Kilkoro szkolnych kolegów i koleżanek twierdziło że to raczej wolno.
Pan rzecznik matrwi się także, że „prace domowe mogą przyczyniać się do powiększania różnic między uczniami o różnym statusie społeczno-ekonomicznym.”
Taak, jak nie będzie zadawanych obowiązkowych prac domowych to dzieci bardziej wykształconych, mądrzejszych, zamożniejszych i trzeźwych rodziców zamiast np. na drogie korepetycje będą chodziły do odrapanej pralni w podziemiach bloku aby tam chlać denaturat.
Razem z dziećmi proletariatu.
Tatuś – lekarz zaprzestanie wyjaśniania córce biologii i chemii a mama przestanie rozmawiać z synem po francusku o elektronice.
Zamniast tego przy kolacji bendzie się odbijało butelkie i opijało sukcesy Małysza. Czy tego Lewandoskiego.
Pan rzecznik dobrze chce, ale słabo mu wychodzi.
niech on się raczej zajmie nauczaniem religii katolickiej w szkołach, czyli przymusem nauczania.
Zadania z matematyki są pasjonujące; jak powiedziała nasza nauczycielka w liceum – „… jeśli ktoś ma problemy z tym przedmiotem, powinien wrócić do 4 klasy szkoły postawowej…”
Zaoferowała pomoc po lekcjach angażując w to lepszych uczniów, nawet ze starszych klas.
Ale kiedy to było, stare dzieje.
No rzeczywiście zgroza! Nauczyciele zadają zadania i chcą, żeby dzieci w domu pracowały! Generalnie to zgroza, że szkoły chcą, żeby dzieci się uczyły! I że chcą je nauczyć, że na ocenę i uznanie trzeba zapracować, a umiejętności wyćwiczyć żmudną i systematyczną pracą. Bo przecież w dorosłym życiu taka świadomość będzie im kompletnie nieprzydatna.
Lepiej, żeby posiedziały nad smartfonami w tym czasie.
W jednym zgadzam się w całej rozciągłości: jak ktoś nie chce, niech nie odrabia zadań, nie uczy, a najlepiej nie chodzi do szkoły. Zlikwidować obowiązek szkolny. Ale ma to być operacja wiązana: nie chodziłeś do szkoły, nie wykorzystałeś zaoferowanych ci możliwości – nie masz prawa do pomocy społecznej, zasiłków itp. na przyszłość.
Włos się jeży, jak się Pana czyta.
I jako rodzic licealisty bardzo proszę – niech Pan matematyków, chemików, fizyków, biologów zostawi w spokoju. Jak pouczy Pan ich przedmiotów w przydzielonym wymiarze godzin, to będzie Pan miał podstawy do dyskusji.
Proszę może jeszcze zacząć przekonywać nauczycieli muzyki, że palcówki to sadyzm.
Skutki ograniczania (w imię bezstresowej edukacji) żmudnych ćwiczeń dla znajomości ortografii polskiej u dzieci i młodzieży, a także 40% poparcia wśród młodych dla partii Kukiza są najbardziej dobitnymi przykładami intelektualnych sukcesów światłych reform oświatowych po 1989.
Tyle w temacie.
Matematyka.
Jeżeli się w domu powtórzyło i utrwaliło system przedstawiony podczas lekcji, to tylko pierwsze trzy zadania sprawiają ból. Dalsze trzydzieści, czy pięćdziesiąt, to sama radość, że się już umie i że można już tak w nieskończoność.
Wiem, co piszę, bo jestem humanistką z dyskalkulią. Mam sześćdziesiąt lat i nie potrafię tabliczki mnożenia. Jest to poza mną. Do pięciu z trudem pamiętam. Później dodaję. Nie potrafię pomnożyć 6X8. Nie wiem, ile to jest. Mój mózg wykonuje w zamian błyskawiczną operację: 3X8=24; 24+24=48.
Wykombinowałam z rozpaczy, ile to jest: 7×8. Obudzona z głębokiego snu powiem: 56. Dlaczego? Bo to logiczne – 5,6,7,8… Nikt nigdy się nie dowie, jaką z jaką czcią przyjęłam pojawienie się kalkulatorów.
Uwielbiałam zadania matematyczne, kiedy już pojęłam zasadę. Dziurę w mózgu wypełniałam, jak umiałam. Lubiłam zadania z dwiema niewiadomymi, bo opierały się na logice, która, jak wiadomo, jest jedną z nauk wspomagających filozofię.
Ale do dzisiaj, kiedy przyjdzie mi obliczyć 5% z 20, muszę rozpisać to na proporcje. To jest taki kwadracik (matematyk mnie zrozumie): u góry:
20=100
x= 5
…później wiem, że to trzeba na krzyż i podzielić przez to, czego się nie wie.
I tak przez całe życie. I nie jest to żart.
Oczywiście, w tamtych czasach mojej szkoły pierwotnej nikt nie słyszał o dyskalkulii. Trzeba było znać na pamięć i tyle. Ale kochałam później te zadania z dwumianem Newtona, kochałam jeszcze całki. To było takie… jakieś swojskie. Funkcje mi wytłumaczono; cała rodzina mi tłumaczyła, jednak nigdy nie nabrałam do nich zaufania.
Zatem:
Jeżeli uczeń napisze na durny temat „wypracowania”:
„Nie rozumiem Wokulskiego. Nie interesuje mnie, czy on romantyk, czy inny. Nie rozumiem sytuacji, kiedy facet, mając do dyspozycji środki, znajomości, wiedzę i poparcie, błąka się po Skierniewicach, zamiast zacząć coś robić. Bo go lala puściła w trąbę. Tak. Mając obok siebie ze dwie porządne kobiety, które by go wspierały. Dupek”.
To jest ani chybi dyskalkulik. (emotikon puszcza oczko)
@belferxxx
No to cóż, chylę czoła jeśli zaliczanie lektur nigdy nie sprawiało Panu problemów.
@rabnietawariatka
Ja w liceum dostałem bdb za wypracowanie z „Wesela”, ktorego nie czytałem ani nie poszedłem na film Wajdy.
Z matematyki czy fizyki głównie liczyłem zadania – wzory i twierdzenia utrwalały sie same, niejako „przy okazji”.
@zza kałuży – jestem tego samego zdania – szkoła winna wyciagnac z kazdego tyle, na ile go stac, na ile pozwalaja jego zdolnosci. To jest zasada maksymalizacji efektów racjonalna z punktu widzenie społeczeństwa, które na tę edukację łozy.
„Urawniłowka” to totalna bzdura i marnotrawstwo zasobów.
@nick_nieskomprymowany
„No rzeczywiście zgroza! Nauczyciele zadają zadania i chcą, żeby dzieci w domu pracowały!”
Dzieci pracują X godzin w szkole – z jakiej racji powinny pracować kolejne godziny w domy gdy teoretycznie mają czas wolny? To tak jakbyś po 8 godzinach pracy wracał do domu a szef przesyła ci emailem jakieś zadania na kolejne 2-3 godziny ot tak.
Sama szkoła nie nauczy. Prace domowe – tak. Powtarzanie materiału przerabianego z nauczycielem w klasie, rozwiązywanie nowych problemów, własny wkład pracy, nie tylko pomagają utrwalić wiadomości lecz również uczą samodzielnego myślenia i wniosków. I oczywiście ćwiczą pamięć.
Też kończyłam szkoły w PRL-u, też miałam sporo prac domowych z różnych przedmiotów i jakoś starczało czasu zarówno na naukę jak i przyjemności. Torwar, kino, teatr, spacery oraz zajęcia w PKiN, a także na AWFie. Fakt – telewizję oglądałam od przypadku do przypadku*, za to chętnie sięgałam po książki. Czyli można, na co wskazują także wypowiedzi niektórych poprzedników.
ZdzisiekNowy – dzieci i młodzież, generalnie mówiąc, niewiele mają obowiązków domowych. W przeciwieństwie do ich matek i ojców.W zamian oczekuje się od nich zaangażowania w naukę. A ta sama do głowy nie wchodzi. Szkoła uczy, zgoda. Ale nie nauczy. Do tego trzeba dojść samemu, indywidualnie. Jednym przychodzi to bez trudu, inni muszą poświęcić więcej czasu i wysiłku. Stara zasada: najpierw obowiązek, potem przyjemność.
Z Twojej wypowiedzi wynika jedno – przyjemność, obowiązek wykreślasz. To tak jakby pracująca kobieta – matka, żona – powiedziała: odpracowałam 8 godzin, teraz mam czas wolny. Czyli zakupy, pranie, prasowanie, gotowanie, dopilnowanie dzieci itp odstawiła na tor boczny i zagłębiła się w wirtualnym świecie. Po tygodniu dom by padł na pyszczydło. Wniosek prosty – uczniowie bez obowiązku prac domowych niewiele ze szkoły wyniosą. I jeszcze drobiazg lecz jakże ważny: niekontrolowane, niewielkie zaległości w nauce przeradzają się w coraz to większe i w rezultacie w nienawiść do przedmiotu, nauczyciela, szkoły.
*obecnie wszelkie wirtualne kontakty jakie powinno się kontrolować lub winny być pod kontrolą rodziców w przypadku dzieci
W rzeczonym tekście nie ma ani słowa o matematykach. Nie ma też ani słowa o tym, by nie zadawać prac domowych, a tylko, by nie przesadzać z ich intensywnością.
walkiria
procenty proszę sobie tłumaczyć na setne. 5% z 20 to pięć setnych z 20. Czyli dzieli Pani 20 na 100 i mnoży przez 5.
Procent to chyba z łacińskiego per centum, czyli „na sto”. Dzieli Pani coś na 100 części a potem bierze 5 takich części i to jest „5% z x”. 5% z kilkograma to 5 deko, 40% alkoholu w półlitrowej butelce wódki to 40 razy 500cm^3/100 = 200 cm^3 czystego alkoholu, czyli 2/5 butelki.
Jest kilka aspektow poruszonego tematu.
Jestem emerytowanym nauczycielem nauk przyrodniczych (uczylem w Kanadzie, Korei Pld, Szwajcarii i kilku innych miejscach na swiecie). Zawsze uwazalem, ze poznawanie nauk przyrodniczych musi byc oparte na doswiadczeniu – przynajmniej w szkole. Przez cala kariere nauczycielska dzieciaki na lecjach robily doswiadczenia. Niestety zajmowalo to duzo czasu szkolnego – kiedy wiec byl czas na poznanie teorii? Omawialismy temat, robilismy jedno, czy dwa zadania w klasie, ale wprawy nabieralo sie po szkole – w domu. Nie bylo innego wyjscia. Opracowanie wynikow doswiadczen tez z koniecznosci robilo sie w domu.
Poza tym programy sa przeladowane [np International Baccalaureate (IB)] – nie ma jak nabyc bieglosci w klasie.
Moja wnuczka w dziesiatej klasie (w Warszawie) miala JEDNA lekcje chemii tygodniowo. Czy ktos moze mi wytlumaczyc, czego mogla sie nauczyc bez solidnej pracy domowej, w porownaniu, na przyklad z uczniem w Kanadzie, ktory ma piec lekcji chemii tygodniowo?
Poza tym: mature zrobilem w 1961 r. Od tego czasu napisano tysiace dobrych ksiazek, ktore warto przeczytac, stworzono nowe dziedziny wiedzy ktore trzeba poznac, namalowano i wyrzezbiono setki dziel sztuki ktore trzeba zobaczyc, ale czas uczenia (sie) w szkole zwiekszyl sie tylko o rok. Jak to pogodzic? Albo trzeba cos wywalic, albo wydluzyc czas nauki. Mozna dodac jeszcze dwa lata nauki, albo wydluzyc dzien nauki.
@ZdzisiekNowy – jak ktos pracuje na w okienku poczcie, rzeczywiscie po osmiu godzinach pracy idzie do domu, pije piwo i oglada telewizje. Sa jednak dziesiatki zawodow, w ktorych praca nie konczy sie w momencie opuszczenia budynku zatrudnienia – przede wszystkim nauczyciele; kilka innych zawodow tez.
schwarzerpeter,
Z tym ogromem wiedzy, która przyrasta, przyrasta, przyrasta bez opamiętania trafił pan w samo sedno. Tego nie idzie ogarnąć, potrzebne są specjalizacje oraz umiejętności komunikacyjne. Weźmy samą informatykę – ministra chciałaby jej uczyć od 1. klasy podstawówki – czyim kosztem, się pytam? Dodamy informatykę, świetnie, ale czy kosztem dzieci, wydłużając im pobyt w szkole, ale i czas dostępny na zadania domowe, czy kosztem polskiego, historii, matematyki? A z drugiej strony – czy szkoła powinna ignorować takie zmiany w świecie, jak smartfon?
Jasne, że gdybym nie uczył się w domu, nie czytał książek z biblioteczki starszych braci, gdybym sam nie przerabiał tysięcy zadań, dziś byłbym dużo „głupszy” niż jestem. Zadania domowe muszą być, problemem jest jednak ich liczba i pracochłonność, a problem komplikuje to, że różne dzieci na te same zadania potrzebować będą inną ilość czasu. Problemem jest też rodzaj zadań. Można zadać kolejne 100 zadań z matematyki, ale być może jakiś większy problem do rozwiązania i *pisemnego opracowania*, może w grupie, będzie dla młodych ludzi bardziej rozwijający? W końcu nie chodzi o samą wiedzę, którą i tak po 1-2 latach wyprzemy z pamięci. Kto by pamiętał, do czego Małemu Księciu były potrzebne kamienie! Za to wulkany, o, wulkany pamiętam doskonale. Sam mam z nimi problemy.
korekta: „ale i skracając czas dostępny na zadania domowe,”
@Płynna Rzeczywistość
Masz racje, chodziło o wulkany. Dzięki za sprostowanie.
Dla mnie tutaj występuje kilka kwestii.
Po pierwsze, uczeń nie idzie do szkoły żeby pracować. On idzie po to żeby się nauczyć. A do tego owszem, trzeba włożyć jakąś ilość prace, ale to akurat jest skrajnie różne w zależności od ucznia. A uczeń na pewnym poziomie edukacji sam powinien decydować jak rozporządza swoją nauką. To na pewno cenniejsza umiejętność niż sama wiedza.
Po drugie, same prace domowe niejednokrotnie nie spełniają swojej roli. Nie dlatego bo belfer jest zły i zadaje nie tak jak potrzeba. Dlatego bo są ludzie których mózg nie potrafi robić 2 rzeczy naraz – robić coś i uczyć się przy tym. Po prostu nie. Osobna „rubryka” w mózgu na uczenie się i na robienie. I ja musiałam nie dosyć że spędzać sporo czasu nad pracami domowymi które mi nic nie dają, to jeszcze się nauczyć.
A po trzecie, prace domowe często służą jako wyżywanie się na uczniach. Sama pamiętam jak w 1-3 SP (ale ta nauczycielka w ogóle zniszczyła mi psychike wraz z wychowawczynią z zerówki i z 4 SP, którą manipulowała jak chciała, ale to temat na inną rozmowe) wychowawczyni potrafiła do mnie podejść, sprawdzić czy nie zrobiłam przypadkiem pracy domowej na lekcji (mając wszystko inne zrobione) i mi to własnoręcznie zmazać gumką tłumacząc, że prace domową robi się w domu.