Przedszkole jak szkoła
Przedszkole jak szkoła, tylko lepsze. Byłem dzisiaj na imprezie pożegnalnej starszaków i oczy przecierałem ze zdumienia. Część artystyczna na bardzo wysokim poziomie: śpiewy, tańce, wierszyki, rymowanki, nawet polonez odtańczony nie gorzej niż na studniówkach w moim liceum (ze wszystkimi figurami). Dzieci nie tylko uzdolnione, ale także chętne do pracy, bo przecież występ przed publicznością to ciężka praca. Kawał tekstu do nauczenia, dużo ćwiczeń i prób, przezwyciężanie tremy, a przede wszystkim chęć wzięcia udziału we wspólnym przedsięwzięciu, zrobienia czegoś dla innych.
Wizyta w przedszkolu podbudowała mnie i przekonała, że są dzieci zdolne, aktywne i pracowite. Niestety, te cechy gdzieś po drodze zanikają. Im dzieci starsze, tym mniej im się chce. W liceum to już skaranie boskie, niektórzy uczniowie zachowują się tak, jakby czekali na emeryturę i nie musieli nic robić. Pojedynczym osobom chce się do końca życia, ale większość nie ruszy siedzenia, aby coś zrobić dla zespołu. W mojej szkole i tak nie jest z tym najgorzej, bywają klasy naprawdę zaangażowane, ale daleko im do grup przedszkolnych. Tu dzieciom aż głowy parują od wysiłku. W liceum jednak sporo osób robi coś z łaski, na odczepnego. Nie wszyscy, podkreślam, ale różnicę jednak widać. A przecież są szkoły, gdzie wołami nie zaciągnie się uczniów do udziału w jakimś przedsięwzięciu. Bo to obciach.
Pogadałem z rodzicami, którzy mają także starsze dzieci, że są niezadowoleni ze szkół. Przedszkolu niczego nie można zarzucić, tu dzieci rozwijają się na medal, ale szkoła uwstecznia. Maluchy, które uwielbiają czytać, po lekcjach w szkole zaczynają odczuwać niechęć do książek. Gdy kończyły przedszkole, umiały czytać i liczyć, a po pierwszej-drugiej klasie zachowują się tak, jakby straciły te umiejętności. Dlaczego przedszkole pobudza talenty do rozwoju, a szkoła je niszczy? Nie chcę generalizować, zdarzają się przecież złe przedszkola i doskonałe szkoły.
Byłem kiedyś na lekcji w Parlamencie Europejskim i oniemiałem z zachwytu. Lekcja dla licealistów była prowadzona w takim ruchu, że nie sposób było się nudzić. Tego, co robił nauczyciel, nie sposób opowiedzieć. Można najwyżej pokazać, jak organizował przestrzeń, aby wszyscy uczestniczyli w wydarzeniu. Lekcje w szkole to jednak głównie przynudzanie, bo tak najlepiej realizuje się program i przygotowuje do matury. Sam też przynudzam niemiłosiernie, ponieważ zależy mi, aby moi uczniowie zdali maturę. Paniom przedszkolankom nie zależy na maturze ani na żadnym egzaminie, który wychodzi spod ręki CKE, więc mogą dbać o rozwój duchowy, emocjonalny i fizyczny swoich podopiecznych. Ja o żaden rozwój uczniów nie dbam, gdyż nie stać mnie na taki luksus. Ja przygotowuję do matury, czyli uwsteczniam.
Dzieci podobno rozwijają charakter do czwartego roku życia, a talenty do piątego. Mam zatem nadzieję, że to, co dzieci rozwinęły w sobie dzięki przedszkolu, nigdy nie zginie. I nie zaszkodzi mu uwstecznianie, jakie zafunduje im potem edukacja szkolna. Otrząsną się z nauki szkolnej i będą tacy, jakimi byli, gdy chodzili do przedszkola. Może trochę niesforni i uparci, ale za to zdolni, aktywni, pracowici, spontaniczni, odważni i waleczni. Tak trzymać, starszaki. Czeka was szkoła, wierzę, że się jej nie dacie.
Komentarze
I właśnie dlatego sześciolatki w szkołach to kretyński pomysł. Niewiele czynników trzeba, żeby dzieci miały właściwe warunki do rozwoju. I w szkołach tych warunków nie ma. Wiem coś o tym – moje trzecie dziecko upuściło właśnie przedszkole. Moim zdaniem problem leży w proporcji obciążenia – pracy i zabawy, odpoczynku. Nie bez znaczenia jest atmosfera panująca pomiędzy nauczycielami. W przedszkolu nie ma tylu przypadkowych osób i chorych ambicji.
Jak dzieci są starsze – można przycisnąć. Ale jak smakuje przyciskanie wie każdy z nas. W pracy smakuje tak samo. Kto powie, że nie wie? Uprawianie relatywizmu w tym zakresie to oszukiwanie samego siebie i konserwowanie systemu.
Jaki prawdziwy i przez to smutny wpis Gospodarza oraz mmtv. Pracuję w szkole i muszę się z obiema opiniami zgodzić. Szkoła zabija kreatywność, bo zmusza do galopu. Bezmyślnego zresztą. W przedszkolu wszystko, nauka również jest zabawą. A bawić się każdy lubi, również nauczyciele w przedszkolu. I dlatego tak pięknie im robota wychodzi. A poza tym jak są wyposażone przedszkola, a jak szkoły. Szkoda gadać.
Mam właśnie gorzkie doświadczenie jak wygląda inicjatywa przejawiana w szkole. Ogłoszono konkurs teatralny. Nasze dzieci (czwarta klasa) opracowały scenariusz, dodały dialogi do opowiadania, które chciały przedstawić. Na końcu włączyliśmy się my – rodzice. Pomogliśmy w strojach, dekoracjach itp. Wyszło świetnie, dzieci wygrały bijąc na głowę piąto- i szóstoklasistów. Nie zagrali tylko nauczyciele. Po pierwsze byli tak zachwyceni, że nie czekając na wystąpienia pozostałych grup podeszli do nas podczas przerwy i przy dzieciach zapewnili, że wygraną nasza grupa ma zapewnioną. Zaproponowali udział w międzyszkolnym konkursie. Fajnie. Awantury zaczęły się, gdy poprosiliśmy o udostępnienie jakiejś salki na próby, żeby doszlifować występ. Na dzień dobry zostałam kwaśno potraktowana i kazano mi podpisać deklarację, że odpowiadam za wszystkie ewentualne zniszczenia w tej obskurnej norze jaką po wielu prośbach udało się zdobyć. Konkurs w końcu nie wypalił, bo za mało grup się zgłosiło. Panie w ogóle nie kontaktując się z rodzicami wymyślały np. że jutro na trzeciej godzinie dzieci zagrają przed jakąś klasą, która akurat miała mieć zastępstwo. Chcąc nie chcąc zostaliśmy opiekunami trupy i musielibyśmy zwolnić się z pracy, żeby dostarczyć dekoracje i pomóc dzieciom. Na dokładkę wychowawczyni pokłóciła się z panią od polskiego o patronat nad imprezą i szczuły na siebie nawzajem dzieciaki. Cyrk totalny. Nigdy więcej!
Z moich obserwacji wynika, że nawet w szkole na początku można z dziećmi sporo zrobić. Nie są jeszcze zblazowane i znudzone, mają dużo zapału, pomysłów i energii. Wystarczy jedna dwie osoby w klasie, żeby spora grupka się zorganizowała. Ale trafiając na opór ze strony nauczycieli, na ich kompletny brak zainteresowania, przejawiane na każdym kroku „nie chce mi się”, „za mało mi płacą”, nie mają szans na jakikolwiek rozwój nie dotyczący stricte nauki przedmiotowej. Przykro mi to stwierdzić, ale w przeważającej części nauczyciele są „tylko nauczycielami”. Odpękują godziny i cześć. Jedyne co ich kręci to wycieczki – im dłuższe, im droższe tym fajniej.
Może nauczyciele powinni jak w policji – po 15 latach iść na emeryturę czy do innej pracy i dać miejsce młodym pełnym sił i zapału. Mam dość słuchania o wypaleniu zawodowym. Dlaczego moim dzieckiem mają się zajmować ludzie, którzy nie znoszą swojej pracy, są rozgoryczeni i popadli w rutynę.
Żal mi córki, która coraz bardziej rozczarowuje się szkołą i nauczycielami. I niestety, nie pójdzie do gimnazjum na Bednarskiej, bo nas na to nie stać.
Oj…i w przedszkolu znajdą się osoby o przerośniętych ambicjach… wg mnie (a uczyłam klasy 1-3 angielskiego) problem leży oczywiście w… nakładach finansowych. A dokładniej chodzi o tworzenie dużych klas by organy prowadzące szkoły nie musiały wydawać pieniędzy na kolejnych nauczycieli… przecież gdyby klasy 1-3 liczyły po 14-16 dzieci zupełnie inaczej wyglądałaby praca (mam porównanie z oddziałami integracyjnymi o takiej liczbie maluchów); w USA i UK często nauczyciel ma do pomocy 2go nauczyciela-stażystę…
Niestety póki władze nie zrozumieją, że z klasą 28 osobową lub większą nie da się poprawnie pracować, póty szkoła będzie skutecznie zniechęcać…
Inna kwestia…z roku na rok obserwuję niechęć dzieci do jakikolwiek prac społecznych, to znaczy…samorząd uczniowski: 50 chętnych w wyborach przewodniczącego, ale zrobić gazetkę, poszukać materiałów do audycji to już gorzej (ożywienie następuje, gdy trzeba audycję przeprowadzić- bo wtedy Pani zwalnia z lekcji). Gdyby nie było internetu, to uczniowie nie mieliby chyba żadnych pomysłów…
Podobny temat na forum rodziców:
http://www.forumrodzicow.pl/szkola-zabija-kreatywnosc/
Anna jeżeli jesteś z Wwy to Bednarska nie jest jedyną opcją fajnego gimnazjum – kończyłam 2-kę przy Narbutta teraz gim nr 2 im. Kawalerów orderu Virtuti – Militari i polecam:)
zaangażowani nauczyciele, świetna kadra, dobre wyposażenie pracowni.
traumy żadnej nie mam, kocenia nie było, każda inicjatywa mogła się w coś przerodzić jeżeli tylko uczniowie chcieli – moja klasa zorganizowała m. in. przedstawienie pt ‚Uwierz w Świętego Mikołaja’ z pomocą jednej z nauczycielek:)
Ja się nie dziwię że uczniom się nie chce – widząc podejście nauczycieli w LO też mi się nic nie chciało, mimo że w gimnazjum zdarzało mi się ze szkoły wychodzić grupo po 7-8 wieczorem i nie były to ostatnie zajęcia – wspinaczka trwała jeszcze dłużej.
Zależy wiele od dyrekcji – jaką ma wizję szkoły, jaką kadrę kompletuje, na co kładzie nacisk. Gimnazjum było jedyną szkołą w któej czułam się naprawdę dobrze i z dumą noszę koszulkę z logo:) miało też największy wpływ na to kim jestem teraz.
To niestety prawda, często dzieci które w przedszkolu były radosne i kreatywne po krótkim okresie spędzonym w szkole są przygaszone i nic im się nie chce. Przeczy to po pierwsze teorii że przeniesienie zerówek z przedszkoli do szkół wyrówna jakieś szanse (ciekawe jakie?) a po drugie że intensywne „ładowanie materiału” do gółw dzieci we wczesnym wieku mija się z celem. Jeśli zależy nam na dzieciach twórczych i umiejących samodzielnie myśleć to wciąganie ich wcześniej niż obecnie w szkolny dryl jest po prostu bezsensowne.
Często jako usprawiedliwienie dla wcześniejszego posyłania dzieci do szkoły podaje się przykłady zza granicy (bo w większości krajów Unii tak jest). Są one chybione z dwóch powodów, po pierwsze w krajach o najlepszych wynikach edukacyjnych w Unii, naukę szkolną zaczynają dopiero siedmiolatki po drugie tam gdzie do szkół idą dzieci młodsze, mamy do czynienia z przedszkolem w szkole a nie ze szkołą dla młodszych.
Słusznym wnioskiem jest że przeładowanie programu nauczania trudnym materiałem odnosi skutek przeciwny do zamierzonego.
No i jeszcze jedno – mam wrażenie że jakość nauczania jest odwrotnie proporcjonalna do zainteresowania władzy danym poziomem edukacji. Może to traktowanie przedszkoli po macoszemu, jako coś gorszego niż szkoły uchroniło dzieci przed „szkolną rzeczywistością”? Niestety wygląda na to że błogi spokój już minął.
Nic nowego nie powiem, ale powiem, mój syn zdawał w tym roku egzamin szóstoklasisty OKE i pani od polskiego cały rok szkolny spędziła na przygotowywaniu dzieci do testów. WYŁĄCZNIE. Żadnych lektur, wyjąwszy fragmenty w ksiazce, za to dużo gadania o tym, jak trzeba uważac, pisac wyraxnie, sprawdzać dwa razy odpowiedzi itd. Mój 12 letni syn uczył się nawet o metonimii, nie mówięc o banalnej metaforze i epitetach.
Nie musi tak byc, aby szkola byla gorsza i bardziej nudna. Trzeba jednak na nia dosc duzych finansow- jak zaznaczyli moi przedmowcy. Od „zerowki” po klasy koncowe- dzieci pedza do szkoly z radoscia. Gdzie? W miescie, w ktorym mieszkam. Klasa II szkoly podstawowej. Nie maja geografii, ale poznaja wiele panstw. Kazda klasa przygotowuje „wedrowke” po panstwie. Po lekcjach od 6-8 wieczorem , zapraszani sarodzice. Dzieci maja „prawdziwe” pazporty z wlasnym zdjeciem i wedruja po panstwach. W kazdym panstwie, ktore odwiedzily dostaja pieczatke do paszportu. A co jest w klasach- panstwach. Wszystko! Gra muzyczka z danego panstwa, kilkoro dzieci tanczy tance narodowe, mozna zobaczyc ksiazki, sztuke, a pani nauczycielak na ta okazje pozdrawia wchodzacych nawet po japonsku. Byla tez klasa polska. Wnioslam mala poprawde, bo dzieci tanczyly „polke”, ktora jak wiemy jest tancem czeskim. Podobalo nam sie wszystko! W sali gimnastycznej nauczycielki czetowaly potrawami – z kazdego panstwa. Byly wystepy, a dzieci-ktore chcialy przychodzily w strojach ludowych. Pieknie i kolorowo. Mysle, ze w Polsce tez tak mozna. Trzeba tylko wiecej pieniedzy i jeszcze wiecej checi. Pozdrawiam w ostatnim dniu roku szkolnego – u nas!
Również podejście nauczycieli w polskiej szkole bywa zgubne dla kreatywności uczniów. Miałem wiele razy w życiu styczność z nauczycielami, którzy komunikowali się ze swoimi uczniami głównie krzykiem. Przyczyną lub pretekstem jest zwykle garstka niesfornych a od wrzasków na każdej lekcji cierpią wszyscy. Nie trzeba bowiem wiele by takiego belfra doprowadzić do wściekłości: źle postawiony przecinek, pomylona data, błąd we wzorze to już powód by nieszczęśnika zmieszać z błotem i nawyzywać od nieuków. I tu dochodzę do kolejnej sprawy – dzielenia uczniów na słabszych i mocnych już na samym starcie. Teoretycznie powinno to mobilizować do nauki, w praktyce zniechęca. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy taką Zosią, lat 8, do której nauczycielka mówi: „Słuchaj, Kasia jest lepsza od Ciebie w ułamkach, nie wiem jak możesz nie rozumieć czegoś tak prostego?”
Czy słysząc coś takiego Zosia weźmie się do nauki? Raczej pomyśli sobie: „Nienawidzę Kasi”, lub „Nienawidzę Pani od matematyki”. Niestety dzieci słabsze w nauce lub niegrzeczne są zwyczajnie poniżane przez nauczycieli na różne sposoby (wyśmiewanie przy tablicy, ubliżające uwagi) co jest tak powszechne, że traktowane jako coś naturalnego. Nawiasem mówiąc studenci zaskoczeni tym, że wykładowca czy ćwiczeniowiec zwraca się do nich per „Pan”, „Pani” wręcz wytrzeszczają za pierwszym razem oczy, jedna koleżanka nawet kredę upuściła z wrażenia.
Powszechne jest wykładanie na lekcji tonem prawdy objawionej. Wszystko gotowe do zapisania w zeszyciku i zakreślenia oczojebnym mazaczkiem:P W skrajnym wypadku nauczyciel nagminnie poprawia wypowiedzi uczniów, które brzmią inaczej jak on samy by to ujął (tzw. odpowiedź poprawna ale nie najlepiej sformułowana). Lekcje polegają na zgadywaniu co też nauczyciel myśli, że poeta miał na myśli, to jest dążeniu do jedynej słusznej odpowiedzi. To także niezbyt wzbudza kreatywność ucznia.
Każdy szczebel edukacji obecnie kończy się standaryzującym egzaminem, co sprowadza niestety naukę do kursów przygotowawczych do owych egzaminów. By nie przedłużać zbytnio sprowadzę to do dwóch przykładów.
Na liście lektur obowiązkowych w liceum, poziom podstawowy widnieje 50 pozycji, z czego 23 to wybory wierszy konkretnych autorów. Żaden nauczyciel normalnie nie przerobiłby tyle w 2,5 roku ale ponieważ jest matura, na wszystko musi się znaleźć czas co sprowadzało się w moim liceum do przerabiania lektur w tempie „Potop” w tydzień (co tu się dziwić, że ludzie streszczenia czytają) a wiersze dzieliło się na grupy i na jednej lekcji interpretowało się 7 (oczywiście interpretacja mogła być tylko jedna:P). W efekcie rozwinęliśmy do poziomu mistrzowskiego formułowanie banalnych ogólników, które pasują do większości tekstów z konkretnej epoki, oraz wyłapywanie każdej pierdółki, która może znaleźć się w kluczu. Nie wymaga to myślenia, umiejętności dokonywania analizy literackiej, czy też humanistycznej wrażliwości (to nie jest punktowane na nowej maturze). Także lekcje języka polskiego w liceum zapamiętałem jako koszmarny i monotonny ciąg, na którego wspomnienie robi mi się niedobrze.
Jako drugi przykład dowodzący szkodliwości matury w obecnym kształcie podam matematykę na poziomie rozszerzonym. Otóż okrojenie zakresu z jakiego sprawdzana jest wiedza ucznia na maturze z matematyki rozszerzonej ( jeszcze w roku 2008 prof. Legutko usunął kilkanaście zagadnień!) sprawia, że choć w programie nadal wiele z tego obowiązuje, w praktyce bardziej liczy się matura. Nie oznacza to, że jest prostsza, bowiem w cke zaczynają wydziwiać z tym co zostało. Robi się tym samym krzywdę ludziom, którzy idą na politechniki. Tam bowiem nikt nie patrzy czy coś było przerabiane w szkole, czy też już zostało usunięte. Stąd wysoka śmiertelność studentów na kursach analizy (pochodne oczywiście z matury też wyrzucono), po prostu na studiach nie ma już czasu, którego w szkole średniej było mnóstwo, stąd PWR organizuje studium („Talent”) a UWR ma specjalne kursy dla studentów matematyki z brakami
Sprawa jest prosta – żeby uczeń chciał coś dać od siebie musi najpierw coś otrzymać od szkoły. Współczesna szkoła sama właściwie nie wie czym jest (i do czego ma słuzyć), uczy w większości tego co w/g uczniów jest kompletnie nieprzydatne w późniejszym życiu zaś biedujący znerwicowany nauczyciel to żaden autorytet, tym bardziej że świat zmienia się dużo szybciej niż programy nauczania (mimo kolejnych tzw. reform) i nie sposób bazować ciągle na tych samych notatkach – co nauczycielom zdarza się nagminnie. W przedszkolu to się może jeszcze sprawdzić ale wyżej już nie. Pierwszy z brzegu przykład – przeciętny 10-latek sprawniej porusza się w internecie i posługuje telefonem niż jego nauczyciel.
W efekcie uczeń ma do szkoły stosunek ambiwalentny i traktuje ją jako zło konieczne. Jak to zmienić ? Ano może np. uczyć bardziej życia a mniej formułek.
W szkole nauczycielka ma do dyspozycji zaledwie 18 godzin, w czasie których musi nauczyć materiału, gdyż z tego ją rozliczą bezlitośnie.
Natomiast w przedszkolu jest o wiele więcej czasu na naukę poprzez zabawę i na realizację wspaniałych pomysłów. Na szczęście przedszkolaki nie piszą (jeszcze) żadnych testów kompetencji, za niepowodzenie których odpowiadałby wychowawca.
Przynudzają (bez urazy) tutaj prawie wszyscy. Za każdym razem, kiedy pojawia się temat szkoły, wszyscy lubią ponarzekać. Rodzice narzekaja przy dzieciach, a dziecoim potem zostaje tak do końca życia i też narzekają.
Szkoła to nie instytucja rozrywkowa. Będzie dobrze, jęsli my, rodzice zaczniemy rozbudzać w naszych dzieciach zainteresowanie wszystkim, co je otacza, szkołą również.
Zapisujemy dzieci na szereg zajęć dodatkowych, gdzie pani za 200 zł miesięcznie (od osoby) chodzi na rzęsach na j. angielskim. Prawie każde popołudnie organizujemy dziecku czas, dostarczamy wrażeń. Nie dziwmy sie potem, że szkoła jest nudna!
Ksiądz w kościele tez jest nudny, co tydzień gada to samo…
Krzysztofie współczuję Ci takich zajęć z polskiego, choć zapewne matura zdana dobrze? Ja swoje lekcje wspominam bardzo dobrze – wyjątkowa nauczycielka, różne interpretacje, pomysły, zabawa językiem, wynik z matury wspominam nieco gorzej, ale jest to wynik nie pisania nigdy w życiu pod klucz. Na szczęście na uczelni nie ma klucza;)
A z mówienia na pan/i można by zrezygnować – nie czuję potrzeby aby używano formułek, szacunek nie tym się wyraża.
Magda jeżeli u Ciebie w kościele ksiądz mówi co tydzień to samo, to może zmień kościół? Bo to nie jest normalne.
I nie chodzi o bieganie na rzęsach, tylko żeby nauczyciel nie klepał formułek od iluś lat tych samych, tylko pracował z zespołem który ma pod swoją opieką.
A rodzice mogą narzekać, pod warunkiem że próboują coś zrobić żeby było inaczej w tej szkole. Bo są szkoły gdzie jest lepiej/ciekawiej i nie są to tylko prywatne placówki.
Szkoła ma sens wtedy kiedy dziecko uczy się w niej uczyć i zdobywa jakąś tam wiedzę przewidzianą w danym etapie kształcenia to nie musi być praca w kamieniołomach, czy nudne ślęczenie nad książką – chodzi o efekt, a drogę można wybrać ciekawszą.
Jeżeli dzieci bawią się i równocześnie uczą w przedszkolu – to bardzo dobrze. Ale to jeszcze nie powód, aby zamieniać szkoły w przedszkola!
Edukacja to bardzo złożona i zróżnicowana struktura. Nie można jej oceniać wyłącznie z punktu widzenia potrzeb i interesów jednego dziecka, jego rodziców czy też jednego nauczyciela. Trzeba się nie tylko nauczyć, ale i starać uwzględniać potrzeby wszystkich uczniów, zarówno najzdolniejszych, jak i najmniej zdolnych. A to tylko w zapisach podstaw programowych można bez żadnych problemów pogodzić.
Asiu, cała klasa zdała całkiem przyzwoicie maturę z języka polskiego, nawet osoby które były cienkie z polskiego i robiły średnio dwa błędy ortograficzne w jednym zdaniu (na obecnej maturze, za ortografię są chyba całe trzy punkty, błędów merytorycznych również można narobić do woli). Naturalnie wszyscy bali się, że nie zdadzą, jak pisał Pan Dariusz nowa matura jest nieprzewidywalna. Nie wiem czy 77% za zeszłoroczną to dużo, ale przy rekrutacji na Politechnikę przy 100% miałbym jedynie 3,3pkt więcej, na matematykę potrzebowałem 100:P
ale niedługo już będziemy się musieli martwić nową maturą, w 2015 wejdzie jeszcze nowsza:D
Hm, coś Pan Janik nagle zaprzeczył sobie sam w dwóch kolejnych zdaniach: nie można uwzględniać potrzeb jednego dziecka i trzeba uwzględniać potrzeby wszystkich. Jeśli wszystkich, to znaczy każdego z osobna, a w tym jest to jedno, którego nie można. Hm.
@andy
Napisałeś:
„Współczesna szkoła sama właściwie nie wie czym jest (i do czego ma słuzyć), uczy w większości tego co w/g uczniów jest kompletnie nieprzydatne w późniejszym życiu zaś biedujący znerwicowany nauczyciel to żaden autorytet…”
Pod pewnym względem masz rację, jednak nie zawężał bym problemu do samej szkoły. Szkoła sama siebie nie definiuje, najważniejsze decyzje w jej sprawie zapadają właściwie poza nią. Tak naprawdę to państwo nie potrafi określić jaka ma być szkoła i czego ma uczyć. To kolejni politycy wymyślają coraz to nowe reformy i nakładają na szkoły przeróżne obowiązki, czasami nie do pogodzenia ze sobą. „Zabawne” jest to że wprowadzając zmiany nie zawsze uchyla sie stare zasady, przez co ludzie w szkołach pracujący muszą się czasem nieźle nagimnastykować chcąc sprostać wszystkim wymaganiom.
A biedujący i znerwicowany nauczyciel bez autorytetu to także produkt tej ciągłej szarpaniny i niedookreślenia roli zarówno szkoły jak i jego samego.
Zgadzam się że w ten sposób długo nie pociągniemy i należałoby zasadniczo zmienić cały system edukacji. Nie ma się co łudzić że będziemy mieli z jednej strony zły system a z drugiej wspaniałych nauczycieli i świetne wyniki.
Andre, pełna zgoda.
Trudno oczekiwać, aby na 100% angażować się w pracę, która jest finansowo nie doceniona nawet w 25%. Jak tryskać energią i zapałem, gdy „rzeczywistość skrzeczy” i ciągle brakuje nawet na konieczne rachunki?
@ohmy
Nie sądziłem, że będę musiał wyjaśniać tą prostą i oczywistą sprawę. Uczniowie myślą tylko o sobie, rodzice o sobie – nauczyciele myślą też tylko o sobie. A wszyscy mogą zyskać tylko wtedy, kiedy będą myśleć nie tylko o sobie. ale i pozostałych stronach uczestniczących w procesie edukacyjnym – i wzajemnie dokonają koniecznych ustępstw oraz kompromisów. Muszą też przestrzegać przynajmniej pewnych podstawowych zasad i reguł, a nie tylko postępować według własnego „widzimisię”!
Nauczyciele maja prawo domagać się godziwego wynagradzania zgodnie z zasadą JAKA PRACA – TAKA PŁACA, natomiast lansowana ostatnio destrukcyjna i oparta na własnym „widzimisię” zasada „jaka płaca – taka praca” nie spotkała się wcale z powszechnym potępieniem środowiska nauczycielskiego!
Praca nauczyciela, to nie papierki zgromadzone po wątpliwej wartości „szkoleniach i dokształceniach”, ale wyniki konkretnej pracy z uczniami – a to wymaga rzetelnego oceniania uczniów. Tego podstawowego problemu nauczyciele nie chcą zrozumieć, ponieważ zamiast przestrzegać odpowiednich zasad, wolą postępować według „własnego widzimisię”.
Będę bardzo zobowiązany Panu i każdemu nauczycielowi – jak również i Gospodarzowi tego blogu – za wykazanie jakichkolwiek SPRZECZNOŚCI przynajmniej w tym, co o rzetelnym ocenianiu uczniów napisałem na tym (zob. Google „aleksander janik pisze” site:http://chetkowski.blog.polityka.pl) i na moim blogu (http://aleksander-janik.blog.onet.pl), i co w sposób istotny różni się od obecnego oceniania.
Ocenianie uczniów zarówno w „ocenianiu zewnętrznym”, jak w „ocenianiu wewnątrzszkolnym” jest jedną wielką kabaretową szopką. PROSZĘ UDOWODNIĆ,ŻE TAK NIE JEST! Uczniowie bardzo dobrzy, byli, są i będą – i nie są w tej sprawie żadnym dowodem.
Jeżeli w podstawach programowych i innych aktach prawnych używa się określenia uczeń (nauczyciel), to jakiego ucznia dotyczy to określenie: ucznia bardzo zdolnego czy ucznia średniego (przeciętnego). Jeżeli ucznia średniego, to należy zauważyć, że z krzywej Gausa wynika, że uczniów średnich jest stosunkowo mało. Znacznie więcej jest zarówno uczniów zdolniejszych,jak i mniej zdolnych od uczniów średnich (zob. Podstawowy problem – jak dzielić uczniów na klasy? http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=573#comment-48677).