Kto kopie dołki pod uczniami?
Wystarczyły dwa tygodnie nauki, aby w czwartych klasach szkoły podstawowej powstała przepaść między uczniami dobrymi i słabymi. Teraz trzeba kilku miesięcy, żeby tę przepaść zakopać. Niestety, w wielu przypadkach przepaść będzie pogłębiana.
Z niepokojem obserwuję, ile nauczyciele zadają dzieciom do domu. Co najmniej pół godziny czytania lektury dziennie, tyle samo na zadania matematyczne, kolejne 30 minut na rysowanie ilustracji do wiersza i jeszcze raz tyle na pojęcia muzyczne lub ćwiczenie gamy na flecie, i znowu pół godziny albo więcej na wkuwanie słówek z angielskiego. Potem po kwadransie na definiowanie pojęć z plastyki, na zadania z przyrody i religii bądź etyki. Bite trzy godziny zadań domowych dla dziesięciolatków – razem z lekcjami daje to dziesięć godzin nauki dziennie, czyli więcej niż etat.
Intencje nie są złe. Uczniowie muszą się przyzwyczaić, że życie to nie jest bajka. Trzeba tyrać dzień w dzień, to może coś z nas będzie. Dzieci są ambitne, więc tyrają. A jak im się nie chce, to rodzice przymuszają, aby uczyły się wbrew chęci i woli. Ten system jednak nie działa w rodzinach z problemami. Uczniowie z zagrożonych rodzin dostają więc jedynki za brak pracy domowej (bo mama nie pomogła, gdyż pracowała do późna, bo tata nie zmusił, gdyż pił), za brak zeszytu, kredek i fletu (rodzice mieli w d… i nie kupili). Już w pierwszym tygodniu nauki dzieci dostają karne prace domowe, których nie wykonują. Minus albo jedynka. Potem dostają minusy i jedynki za kręcenie się na lekcji i robienie głupich min. Przepaść między dziećmi się pogłębia.
Ilu nauczycieli buja w obłokach, myśląc, że wystarczy dobrze uczyć, dużo zadawać, wiele wymagać, a system będzie działał idealnie? Działa, ale tylko na część klasy. Pozostałych uczniów diabelnie szybko wyklucza. Dlaczego po pierwszym-drugim niepowodzeniu nie skierować dziecka do grupy wsparcia, dlaczego w szkole nie odrobić z nim pracy domowej wspólnie, dlaczego razem nie poczytać lektury? Dlaczego nie wprowadzić zasady „cała nauka w szkole”? Czy trzeba czekać, aż dziecko zrozumie, że nic z niego nie będzie – tylko głąb, leń, łobuz i wrzód na ciele społeczeństwa?
Komentarze
Zgadzam się z autorem w 100 proc. jestem babcią dziesięcioletniego chłopca, ucznia V klasy.Kl.IV mamy za sobą. Wnuk poszedł do szkoły w wieku 6 lat i dobrze sobie radzi. Mysle, że jest to w dużej mierze dlatego, ze ma babcię, która poświęca mu sporo czasu.Jak czegoś nie zrozumie w szkole to babcia wyjaśni, ma czas na rozmowę z wnukiem, rozładowanie jego syresów.. Mam ma jeszcze duie małe dziecko, a tata cały dzień w pracy a więc nie mogłiby mu poświęcać wiele czasu.
Wiele dzieci nie ma takich warunków. Bez pomocy, bez zainteresowania ze strony dorosłych popadaja w kłopoty, otrzymują złe oceny, które nauczyciele stawiaja bez wysłuchania tłumaczenia uczniów itp.Dzieci nie radza sobie, więc wagarują, popadają w agresję.
Mój wnuk, który ma zawsze odrobione lekcje, raz przez pomyłkę, a właściwie ja mu źłe zasugerowałam, nie napisał opowiadania. Dostał za to uwagę, napisaną na czerwono, na całą stronę w zeszycie.Mówił,że mu było bardzo przykro.
Konkludując: więcej serca, zrozumienia, ciepła ze storny nauczycieli.
Problem tkwi w tym, że prace domowe odrabia rodzic. Wraca z pracy i jak nie usiądzie z dzieckiem, to prace nie będą zrobione, albo zrobione nie w całości.
Za prace domowe jako ojciec swych dzieci powinienem dostawać oceny, ale nie dostaję, więc mam to gdzieś i odbija się, to na nie najlepszych ocenach dziecka. Stosować przemocy nie będę i nie zmuszę dziecka za wszelką cenę do pracy – niech sobie będzie wolne. Chociaż nie ma hipokryzji, a dziecko samo dochodzi do tego jak ma pracować – kosztem kiepskich ocen. Jeżeli będę pracował za dziecko, to one nauczy się tylko, że nie należy nic robić, bo i tak ktoś za niego zrobi, albo będę stosował formę jakiejś przemocy, więc w tej sytuacji warto byłoby zastanowić się, jak dużą robi się krzywdę dziecku zadając pieprzone prace domowe. Opuszczone dziecko, może będzie mieć gorsze oceny, może będzie przepaść, ale chociaż nauczy się uczyć, albo się nie nauczy.
Przydałby się fragment o przemocy w szkole, ale nie tej między uczniami, ale tej programowej – jeżeli ktoś rozumie, o co mi chodzi. Ogólnie rzecz delikatnie ujmując prace domowe jako element przemocy…
Jakby nie patrzeć, szkoła w Polsce to jakiś anachronizm, który nie uczy, nie uczy współpracy, nie pokazuje jak się uczyć, nie przygotowuje ucznia do następnej szkoły – nadaje się wyłącznie, by zwinąć jak sreberko i wyrzucić do kosza.
Troszkę nie rozumiem Pana zdumienia. 10 lat miałam w latach 80. i nie zmieniło się literalnie nic. Chcesz być dobry – zakuwaj. Jeśli nie – to przeznacz na tę tyrkę odpowiednio mniej czasu. Byłam zbuntowana i wolałam oddać się czytaniu niekoniecznie tego, czego szkoła wymagała. Trudno powiedzieć, że żałuję, źle – patrząc z perspektywy czasu – nie jest.
Jest duża różnica pomiedzy odrabianiem lekcji za dziecko a stworzeniem warunków do pracy, zainteresowaniem itp.Można przecież przy okazji odrabiania lekcji porozmawiać z dzieckiem. Samo zainteresowanie pracą dziecka, jego wynikami w nauce, sprawia,że ono chętniej się uczy.
Moje dzieci chodziły długo do szkoły za granicą. Prac domowych miały jak na lekarstwo, także w wyższych latach nauki. Materiału w szkole była chyba 1/3 tego co w Polsce i bez chorego nacisku na realizację tego przeładowanego programu jaki widziałam potem w naszej szkole. Aktualnie oboje studiują na ścisłych i dość trudnych kierunkach, mają przyjaciół, nie chodzą do klubów, nie biorą narkotyków. Jakoś im to jeżdżenie na rowerach czy inne zabawy nie zaszkodziło w rozwoju intelektualnym. Każdą wiedzę starają się zrozumieć i połączyć z tym co już wiedzą a nie wyryć, co, na marginesie, robi im niejednokrotnie problemy z wykładowcami. Na uczelni polskiej też jest tak, że uczy się tysiące pierdułek, nie łączących się w logiczną całość a efektem jest przemęczona młodzież, która nic nie umie. No nie, umie zdać test z oderwanych faktów, które im nigdy potem do niczego nie będą już potrzebne. Tu nie winni są ani wykładowcy, nauczyciele, ani uczniowie, ale głupkowaci decydenci, którzy „dolepiają” kolejne słuszne rzeczy do programów, bez ładu i składu. Efekty są takie, jak widzimy.
Niestety, w niektórych szkołach nauczyciele „zlecają” wspólne zadania domowe – przykład mój własny: w ramach zadania domowego z zajęć technicznych mamy przygotować z dzieckiem makietę domu z kartonów i pudełek… kiedyś takie rzeczy dzieci robiły na lekcjach samodzielnie ( 5 klasa), teraz w domu i jeszcze z poleceniem, że wspólnie z rodzicami…. Cel dydaktyczny, wychowawczy pozostaje dla mnie zagadką…
@Gospodarz
>Bite trzy godziny zadań domowych dla dziesięciolatków – razem z lekcjami daje to dziesięć godzin nauki dziennie, czyli więcej niż etat.<
To w klasie 4 podstawówki jest 7 lekcji dziennie??? A nawet gdyby było, to 3/4 z 7 to trochę więcej niż 5 godzin zegarowych … 😉
>Dlaczego nie wprowadzić zasady “cała nauka w szkole”?<
W teorii fajny koncept, ale w praktyce nie bardzo sobie wyobrażam.
Dalej będzie (oczywiście) na własnym przykładzie.
Cała nauka w szkole to jak rozumiem zamiast 7-miu – 10 godzin w szkole. @Gospodarz nie postulował zmniejszenia ilości pracy a tylko miejsca skoszarowania.
Czy te 10 godzin będzie obligatoryjne dla wszystkich, czy tylko dla tych, których oceny nie osiągają odpowiedniej średniej? Opcja czy obowiązek?
Nie za bardzo lubisz tę potrawę? To masz tu jeszcze dokładkę!
Nie wiem, nie wiem.
W pierwszych latach nauki przepędzanie wszystkich przez taki sam tor przeszkód pewnie ma sens (trzeba zobaczyć, jak kto sobie radzi), ale potem chyba trzeba dokonać selekcji i dobierać stopień trudności toru do ucznia.
Czyli zamiast "wszyscy takie same 7 godzin a potem ewentualnie zróżnicowany 3-godzinny dokształt dla tych, co odpadają" proponuję różnicować te podstawowe 7 godzin.
No i jak i gdzie szkoła przechowa zabawki (oraz wszystkich pozaszkolnych kolegów!) uczniów? Nigdy w życiu nie uczyłem się 10 godzin BEZ PRZERWY na wyszalenie się na rowerze lub na basenie. Albo bez rozegrania meczu na podwórku.
Słabszy w szkole czy mocny, każdy dzieciak czy nastolatek musi się fizycznie wyszaleć.
No chyba, że szkoła zapewni rowery, baseny i nowych "świeżych" kolegów.
Czy szkoła weźmie odpowiedzialność za mój stały punkt popołudniowego programu, czyli najszybszy jak tylko się dało rajd składakiem ścieżką idącą zboczem wzgórza gęsto porośniętego drzewami? Późną jesienią rajd ten odbywał się w ciemnościach rozświetlanych tylko światełkiem rowerowej lampki, drzewa wyskakiwały znienacka a opony ślizgały się na mokrych liściach i wystających ze ścieżki korzeniach drzew. Wariacka jazda polegała całkowicie na braniu zakrętów „na pamięć” a nie na patrzeniu gdzie jest drzewo. Tak szybko jak z tej górki zjeżdżałem nie dałoby się nie uderzyć w pień drzewa licząc na to, że się go najpierw zobaczy.
Patrzeć to mogłeś w lecie. Teraz pędziłeś na pamieć.
I opiekę anioła stróża.
Nigdy żadnego wypadku. A ile adrenaliny!
@Gospodarz weźmie odpowiedzialność za mój rajd w przerwie między 7-mą a 8-mą lekcją?
A za popołudniowe skoki na basenie czy w rzece?
Temat bardzo trudny. Jestem nauczycielem w szkole ponadgimnazjalnej, ponieważ uważam, że jest łatwiej. SZACUN dla dobry nauczycieli w szkołach podstawowych pracujących. Niestety uczniów z problemami jest dużo ( widzę w klasie syna). Każdemu nie uda się pomóc, ale grosz do grosza…
Zadania domowe sluza utrwaleniu i powtorzeniu wiedzy wyniesionej z lekcji.
Maja tez element kreatywnosci (te plastyczne zwlaszcza), integracji z rowiesnikami czy rodzina.
Rozpoznanie srodowiska rodzinnego, to kolejna sprawa. Gdzie sa nauczyciele nauczania zintegrowanego? Czemu nie widac ewidentnej wspolpracy miedzy nauczycielami, ktorzy dzzieciaki i ich rodziny znaja, a tymi, ktorzy opieke przejmuja?
U mnie w szkole funkcjonowala wczesna diagnoza srodowiska rodzinnego, wymagalam od nauczycieli spotkan indywidualnych z rodzicami. Mozna wtedy szczerze z rodzicem porozmawiac.
Wrazie potrzeby z pomoca wchodzil pedagog, terapeuta, psycholog.
Dzieciaki z rodzin, nazwijmy trudnych, mialy mozliwosc dodatkowej opieki w swietlicy szkolnej lub w bibliotece.
Dzialalo.
Czy teraz dziala to nie wiem, bo ja juz nie syrektoruje, jest jedynie sluszny dyrektor.
Mnie juz tez nie ma w tym srodowisku.
Ale wiem, ze wypracowane wspolnie rozwiazania mialy sens i przynosily rzeczywiste efekty.
Uczę polskiego w szkole podstawowej, jestem wymagającym nauczycielem i realizuję program daleko wykraczając poza podstawę. Jakiś czas temu zaniechałam zadawania prac domowych. Są ku temu powody.
Po pierwsze: dzieciaki naprawdę są przeładowane, ale to nie do końca jest tak, że wyłącznie za sprawą szkoły. Często to właśnie dom wywiera na nich presję, oczekując, że z każdego przedmiotu będą osiągać najlepsze z możliwych wyników, niezależnie od zainteresowań i możliwości. Iluż mam takich uczniów, którzy czwórkę traktują jako życiową porażkę, bo pierwsze pytanie jakie usłyszą od rodzica, to ile było piątek i czy można się poporawiać. W efekcie: w wyścigu po szóstki ledwie zipią.
Po drugie: praca domowa, która w założeniu ma być samodzielną próbą zmierzenia się z zadaniem, która ma kształtować umiejętność samokształcenia, poszerzyć kompetencje ucznia, jest odrabiana przez dorosłych i z rzadka miewa coś wspólnego z nim samym. Nic więc dziwnego, że przy wymuskanych przez babcie i wujków projektach – ci którzy pracowali samodzielnie wypadają słabiej.
Po trzecie: brak pracy domowej również należy odpowiednio ocenić. Choćby minusem, który de facto nijak nie wpływa na oceny, dopóki nie uzbiera się w odpowiedniej ilości. Tylko co potem zrobić z tymi ocenami za brak pracy, które nie dotyczą merytorycznych kompetencji ucznia, a wyłącznie jego systematyczności, pamięci, organizacji czasu?
Czas, który zwykle w czasie lekcji poświęca się na sprawdzenie pracy domowej można śmiało przeznaczyć na podsumowanie, powtórzenie materiału, a dodatkowe prace zadawać sporadycznie i dla chętnych. U mnie się sprawdza, nikt z powodu braku prac domowych nie ma żadnych zaległości, nie mamy luk w programie, a i naszą wzajemna relacja na tym korzysta 🙂
To od nauczyciela zależy, czy „zada pracę domową czy nie”
Wielu tę pracę zadaje bo: „nie zdążyli z materiałem na lekcji”, „bo uczeń musi powtórzyć”, „bo im się to przyda”, bo „zawsze tak było”. Myślę, że te „zawsze tak było” jest najważniejsze.
A o czym w ogóle świadczą stopnie?
Zapraszam: http://szkolaotymizmu.blogspot.com/2015/09/o-czym-swiadcza-szkolne-oceny.html
Każdy z twórców programu nauczania z określonego przedmiotu ma ambicję przekazać uczniom jak najwięcej wiedzy ze swego przedmiotu. Przyjaciel, nauczyciel geografii wspominał mi o podręczniku geografki dla licealistów, z którego uczyli się studiujący geografie. A przecież nie każdego geografia na takim poziomie interesuje.
Pamiętam, jak do nas , 15-latków grających w piłkę zagadał pan Jasiu – urzędnik magistracki mówiąc ” Wos tak w szkole uczom jakis iksów, piksów a w życiu wystarczy odyjmowanie, dadawanie, monozynie, dzielynie i procynty”
No i w stwierdzeniu pana Jasia jest dużo racji – większości ludzi w życiu to wystarczy. No – może jeszcze trochę wiedzy z geometrii.
Inna sprawa to wymagania wynikające z wykonywanego zawodu.
Do 10-go roku życia bardziej to powinna być zabawa, niż nauka. $ lata powinno wystarczyć by zorientować się w zdolnościach i predyspozycjach młodego człowieka i skierować do odpowiedniej grupy. Po kolejnych 4 latach już pogłębiony podział na specjalizacje ukierunkowane już na przyszły zawód.
Ponieważ dyrektorzy szkól chcą mieć „święty spokój” zwłaszcza od pretensji rodziców, których ambicje czasami znacznie przerastają możliwości dziecka nie ma presji na tego typu działania.
A tego typu działania sa jak najbardziej efektywne – nie marnujemy energii na nauczanie kogoś czegoś, co mu w życiu nie będzie koniecznie potrzebne.
Jak nauczycielka jest za bardzo wymagająca i stawia za dużo minusów i jedynek to rodzice powinni zaprosić ją do domu.
Porządnie go nakarmić i napoić dobrym alkoholem.
Dać nauczycielce wartościowe prezenty, w tym kosmetyki.
Może być ładna sukienka, biżuteria (rekomendowana jest bransoleta), oraz jakiś dodatkowy prezent.
Po takiej wizycie nie tylko stopnie ucznia znacząco się poprawią ale i nauczycielka podniesie jakość swojego nauczania tego ucznia.
Przynajmniej tak wynika z sumeryjskiego tekstu sprzed 4000 lat.
Tekstu, który musiał być kiedyś bardzo popularny, gdyż w miarę pełną jego treść odtworzono na podstawie 21 różnych tabliczek klinowych odnalezionych na przestrzeni 40 lat w różnych miejscowościach dawnej Mezopotamii.
**https://chnm.gmu.edu/cyh/primary-sources/408
„Ją” a nie „go” nakarmić, oczywiście.
@Kama – o, to, to, to – ważne słowa napisałaś – że wykraczasz daleko poza podstawę!!! Mam tylko jedno pytanie – po co? Czy uczniowi szkoły podstawowej lub gimnazjum potrzebna wiedza, który czasownik jest przechodni, a który nieprzechodni?
Czy uczeń gimnazjum musi przeczytać „Antygonę” – mimo, że jasno i wyraźnie zostało określone w podstawie, że tragedia antyczna to IV etap edukacyjny?
Czasami mam wrażenie, że większość nauczycieli szkół podstawowych i gimnazjów pomyliła miejsca pracy i osoby te powinny rozpocząć po prostu karierę akademicką.
Gdzieś zgubiliście sens nauczania, którego – chyba najważniejszym – etapem jest UTRWALENIE wiedzy ucznia…
Co z tego, że usiłujecie z nich robić na przykład „małych polonistów”, skoro nie umieją pisać bez błędów ortograficznych w szkole ponadgimnazjalnej?
Pozostaje Wam życzyć jednego: dobrej zabawy w „ładowaniu” do ich głów tego, co tak naprawdę zbędne…
Dzień dobry, nauczyciele też mają dzieci. Własne poglądy oczywiście mieć trzeba ale zaufanie to podstawa, najlepiej ufać i sprawdzać.
Bogdan Kondracki