Nauczycielskie credo
Bertrand Russell powiedział, że „żaden człowiek nie rodzi się głupi, rodzi się ignorantem; dopiero edukacja czyni zeń głupiego”. Te słowa brytyjskiego filozofa pobudzają niejednego nauczyciela, także mnie, do tego, aby nie przykładać ręki do ogłupiania uczniów. Wychodzę na tym, o czym świadczy krytyka blogowiczów – moich byłych uczniów, jak Zabłocki na mydle. Wciąż dowiaduję się, że jestem nierobem i leniem. Każą mi się wziąć do pracy. Podejrzewam, że gdybym dał się wciągnąć w testomanię i dyktował uczniom tysiące odpowiedzi na niezliczone pytania, a potem z tego odpytywał, cieszyłbym się szacunkiem i poważaniem byłych i obecnych uczniów.
Ze swoich metod nauczania nigdy nie czyniłem tajemnicy. Opowiadałem o nich na wielu spotkaniach z nauczycielami z całej Polski. Często spotykałem się z niechęcią. Pewnego razu, a było to w Warszawie, nie ukrywając niczego przed koleżankami i kolegami, opowiedziałem im od A do Z, jak uczę. Ludzie cierpliwie słuchali, a potem jedna z nauczycielek wstała i powiedziała, że uczniowie to prymitywy, więc nie można traktować ich jak ludzi – to są zwierzęta. Kijem i marchewką – krótko za twarz. Bydło musi żreć sieczkę i cieszyć się z wypasu na tej samej łące. A nauczyciel jest jak pies, wtedy dobry, kiedy zły. Pokażesz – mówiła – ludzką twarz i nawet roku nie wytrzymasz.
Na zajęciach uniwersyteckich prawdziwy profesor, nie taki jak ja, ostrzegał nas, studentów, przed uleganiem fascynacji nowoczesnymi tendencjami w pedagogice. Pamiętam jego opowieść o Odyseuszu i towarzyszach podróży, opowieści, przy pomocy której chciał nas przekonać do tradycyjnych metod nauczania. Kiedy Kirke zamieniła towarzyszy Odyseusza w świnie, ci zasmakowali w rozkoszach świńskiego życia. Gdy przyszedł Odyseusz i chciał ich odczarować, uciekali przed nim, nie chcąc nic stracić ze swej świńskości. A nawet ze złości chcieli go pożreć. W końcu udało mu się uwolnić z uroku bycia wieprzem tylko najmłodszego z nich, Elpenora, ale ten miał żal do Odyseusza, że pozbawił go tego, co w życiu najlepsze – świńskiego losu. I nigdy mu nie darował, że ma być człowiekiem. Odyseusz to nauczyciel – mówił profesor – a świnie to uczniowie. Jeśli nie chcecie, aby mieli do was żal, a nawet was nienawidzili, nie usiłujcie na siłę zrobić z nich ludzi. Uczenie – mawiał – nie różni się niczym od pasienia świń. Chyba byłem głupi, że nie wziąłem sobie rad profesora do serca.
Zamiast uprawiać nauczanie – wypasanie, zachciało mi się być tym, który uczłowiecza. Być może robię to w sposób nieudolny, gdyż brakuje mi zdolności Odyseusza, ale mam nadzieję, że też uda mi się przynajmniej jednego ucznia w klasie odczarować i wyzwolić z rozkoszy, którą w micie nazwano świńską. W jaki sposób nauczam, że tyle osób nie może mi wybaczyć, iż dane im było zostać moimi uczniami? Zwykle podaję zagadnienia i tematy na część, a czasem nawet na całe półrocze. Potem organizuję uczniów w zespoły i polecam im samodzielne sproblematyzowanie zagadnień, następnie zachęcam do samodzielnego zgromadzenia wiedzy i podjęcie próby rozwiązania problemów bez pomocy nauczyciela. Po skończeniu pracy dany zespół ma za zadanie przedstawić efekty na forum klasy i nauczyć koleżanki i kolegów tego, co sam już opanował. Ja sprawuję kontrolę nad całym procesem – raz jest to kontrola ścisła, innym razem luźna. Wszystko zależy od poziomu uczniów. Często ograniczam się do sprawdzenia, jak uczniowie formatują wiedzę, dzięki czemu uzyskuję informację o ich poziomie intelektualnym i konkretnych umiejętnościach. Metodę tę stosowałem i stosuję tylko w Dwa Jeden, gdyż uczniowie tej szkoły wydają mi się intelektualnie sprawni do tego typu zadań.
W wyniku takiej pracy rodzą się jednak rozliczne problemy. Część uczniów gardzi wiedzą, którą przekazują im ich rówieśnicy. Nie chcą uczyć się od siebie nawzajem, całą uwagę skupiając na doszukiwaniu się błędów w wypowiedziach kolegów i sprawdzaniu, czy ja poprawiam te błędy. Gdy nie reaguję natychmiast, w ich mniemaniu w ogóle nie reaguję. Wtedy gardzą wszelką wiedzą, jaką otrzymują w ramach mojego przedmiotu, nie chcą też nabywać żadnych umiejętności. Wiem, że powinienem skierować ich do psychologa, ale nie ma takiego zwyczaju w polskich szkołach. W rezultacie sam konsultuję się z psychologiem, sprawdzając, czy jeszcze nie zwariowałem. Zamiast do psychologa, moi uczniowie biegną na korepetycje, gdzie prowadzi się ich za rączkę, wmawiając, że teraz będą umieli wszystko, co trzeba, aby zdać maturę (nawiasem mówiąc, obecna formuła egzaminu dojrzałości jest hańbą polskiej edukacji, ale to inny temat).
Przez jakieś dziesięć lat udzielałem korepetycji uczniom nieomal wszystkich łódzkich liceów – dokształcałem uczniów Jedynki (mnóstwo), Trójki, Czwórki, Trzynastki, Dwa Sześć i wielu innych. Najlepszym sposobem na omamienie dzieciaka i jego rodziców było narzekanie na nauczyciela ze szkoły, do której dziecko chodziło. Tak, straszne masz braki. Musimy to wszystko teraz nadrobić. Kiedyś zagalopowałem się za bardzo, nie wiedząc, że ucznia na korepetycje podesłała mi koleżanka z… (mniejsza z tym). Narzekałem na nauczycielkę do mamusi dziecka, mama powtórzyła wszystko pani profesor. Nagle dzwoni do mnie koleżanka i krzyczy: „Mam ci dupę skopać, głupku? Jak ci daję zarobić, to przynajmniej nie rób ze mnie głupiej. Masz mi przysłać trzech uczniów za jednego, to będziemy kwita”. Było mi wstyd.
Uczestniczyłem dość długo w tym procederze podsyłania sobie uczniów na korepetycje. Spotykając się w gronie nauczycieli, boki obrywaliśmy, opowiadając, jak ten czy tamten polonista uczy niczym konował, aby tylko jak najwięcej ludzi na korepetycje nagonić. Zresztą może uczyć dowolnie, wystarczy, że nie powie, iż to wszystko na pewno będzie na maturze, a uczniowie już w strachu pędzą na prywatne lekcje. Kolega, uczący w jednym z lepszych łódzkich liceów, do znudzenia powtarzał, że powinniśmy brać przykład z lekarzy, którzy pracują tylko prywatnie, państwową posadę traktując jako okazję do pozyskania klientów płatnego leczenia. Musimy pracować jak lekarze. Zresztą uczniom można rzucać pod nogi – mawiał – królicze bobki, a oni będą myśleli, że to perły. Tłumaczył też, że błędnie interpretujemy postawę Judyma, bohatera „Ludzi bezdomnych”. Żeromski napisał przecież, że Judym doznawał rozkoszy, słuchając, jak pacjenci kaszlą, jęczą, krztuszą się, drżą z bólu – wiadomo, że potrzebują lekarza. Podobnie trzeba traktować uczniów – tłumaczył ten stary wyga – im słabsi z danego przedmiotu, tym cenniejsi. A uczniom łatwo wmówić, że nic nie umieją. Przecież to chodzące głąby z ambicjami geniuszy – dodawał. Cieszmy się więc z tępoty młodzieży, bo to nasza jedyna przyszłość – kończył swój wywód.
Nasłuchałem się tych opowieści przez szereg lat tyle, że teraz mogę iść w zawody w cytowaniu nauczycielskich mądrości od rana do wieczora przez ruski miesiąc. W pewnym momencie diabeł podkusił mnie, abym część tych opowieści zebrał i wydał w formie książki. Nie mnie oceniać, czy jest ona dobra, czy zła. To sprawa czytelników. W dniu, kiedy ksiązka „Z budy. Czy spuścić ucznia z łańcucha?” ujrzała światło dzienne, koleżanki i koledzy, z którymi łączyły mnie interesy, wykluczyli mnie ze swojego grona. Z pozostałymi nauczycielami jakoś się znosimy. Pocieszam się, że mogło być gorzej. Teraz każdy – uczeń i nauczyciel – patrzy mi na ręce i za punkt honoru bierze udowodnienie światu, że Chętkowski uczy najgorzej, zresztą w ogóle nie uczy, tylko udaje, bo przecież pisze książki i tworzy blog.
Zdaję sobie sprawę, że muszę ostro pracować nad sobą, aby zmniejszyć dystans między tym, co mówię, a tym, co robię. Zawsze obiecanki i wielkie plany człowieka przewyższają jego konkretne czyny. Ze mną nie jest inaczej. Czytając ostrą krytykę blogowiczów, moich byłych uczniów, zadaję sobie pytanie, na ile ja się mylę. Przecież moje zrozumienie, jak każdego człowieka, wisi na nitce Ariadny, a ludzki upór ma żywot dłuższy niż Matuzalem. Może czas przestać silić się na bycie Odyseuszem i nie szukać już swojej Itaki. W końcu każdy człowiek, czy to uczeń, czy nauczyciel, ma w sobie coś ze świni i nigdy w życiu się tego nie pozbędzie.
Komentarze
Rozumiem Pana. Uruchomił pan mechanizm atrybucji ochrony ego (‚może słabo przygotowuję do matury, ale robię z Was ludzi’). Elaborat jest bardziej słusznym krokiem niż zwijanie blogu. Erystycznie i retorycznie obronił się Pan, tylko jak będzie z praktyką? Na tym polu już nie liczy się Pańska samoocena, a opinie uczniów (byłych i obecnych). Proszę tego nie lekceważyć.
Dzisiaj mi się podoba tekst, ale mam pytań kilka. Pisze pan:
,,Zwykle podaję zagadnienia i tematy na część, a czasem nawet na całe półrocze. Potem organizuję uczniów w zespoły i polecam im samodzielne sproblematyzowanie zagadnień, następnie zachęcam do samodzielnego zgromadzenia wiedzy i podjęcie próby rozwiązania problemów bez pomocy nauczyciela. Po skończeniu pracy dany zespół ma za zadanie przedstawić efekty na forum klasy i nauczyć koleżanki i kolegów tego, co sam już opanował. „Po pierwsze kiedy uczniowie i gdzie to przygotowują? na lekcjach czy w domu? Jesli tylko w domu, to co robią na lekcjach? czy przedstawiają już etapy tych swoich poszukiwań, dociekań, czy dopiero całość?Trochę mi ta metoda staroświecką metodę referatów przypomina, z doświadczenia wiem, że ta metoda jest fajna dla osób, które bezpośrednio coś przygotowują, biorą w tym udział. Dla innych jest może byc nudne i mogą nie przyjmowac tej wiedzy o czym zresztą pan pisze, myslę, że psycholog i tak tu nie załatwi tego, zawsze z jakiś względów niektórzy uczniowie jeszcze bardziej nie chcą przyjmowac wiedzy z rąk(a raczej ust) współuczniów niż nauczyciela. Dalej widze kolejny problem, może się zdarzyć, że w danej grupie zespole nie ma osoby która to przedstawić potrafi w ciekawy czy fascynujący sposób i dla pozostałych jest to nudne.
Takie rzeczy robiłem często na studiach, na warsztatach lingwistycznych, i o ile praca w grupach była zabawna, fajna, pouczająca, to już samo wyników pracy nie zawsze satysfakcjonowało, choć czasem udało się rozpetac jakąś żywiołową dyskusję i wszyscy coś chyba wynieśli.
Więc mam sprzeczne uczucia, doceniam pana sposób prowadzenia zajęć, na pewno jest ciekawiej niż u większości nauczycieli polskiego w tym kraju, z drugiej strony rozumiem też pretensje uczniów. Wydaje mi się, że pan po prostu zostawia uczniom wolną rękę, mi się to podoba, bo i tak uważam, że większość rzeczy, które chcemy się nauczyć, musimy nauczyć się sami, a nauczyciel pełni tylko role przewodnika, katalizatora i ,,sprawdzacza” wiedzy, ewentualnie ,,wyjaśniacza wątpliwości”. Tylko, że są uczniowie i ludzie ( chyba nawet większość, którzy lubią, by im wszystko pokazać, powiedzieć, a oni to przyswoją sobie,ale nie myslą, że mogliby samemu dojść do tego)
PS. Do ,,ja” w odniesieniu do poprzedniego tematu i twojego wpisu.
Przepraszam,że nie przetłumaczyłem przysłowia, nie jestem pyszny, nie myslę, że wszyscy znają niemiecki, nie uważam za żadne wybitne swoje osiągnięcie skonczenia germanistyki, wolałbym polonistykę, ale wybrałem właśnie filologie germ. Masz rację, co do tego że uniwersytety słabo przygotowują do uczenia, nawet na specjalności nauczycielskiej, którą ukonczyłem,ale może to nie wina uniwerku, tylko nieodpowiednich nauczycieli których miałem z metodyki. Zresztą nigdy nie fascynowała mnie metodyka. Ale z drugiej strony ci powiem, że teoria metodyki i dydaktyki, a praktyka nauczania to rzeczy bardzo się różniące. Ja nie twierdziłem,że korepetycje nic ne dają, chodzi mi to to, że w języku bez pracy własnej nawet przez tydzień nic nie zyskasz, a są ludzie szczególnie z gimnajzum czy liceum i ich rodzice, którzy myslą, że przyjdzie pan korepetytor i wtłoczy wiedzę uczniowi, a uczen przez kolejny tydzień nic sam nie zrobi, i nawet nie powtórzy tych słówek, które zapamiętał w trakcie fascynującej gry, ale do następnego tygodnia może pamiętać, że było fascynująco, ale słówka już zapomni.
A z polskiego i tak sensu korków nie rozumiem, chyba, że własnie jak ktoś pisał jako fascynujące spotkania, rozmowy na tematy litercko-filozoficzne, w relacji uczeń-mistrz. To tak, ale nie nazwał bym tego korepetycjami, zresztą takie chwile pewnie można przezyć na literaturze na polonistyce albo i na filologiach obcych , co mi się zdarzało i za co dziękuję nauczycielom literatury z UR.
PS1. ,,Allen Menschen recht getan ist eine Kunst, die niemand kann”. Na nasz tłumacząć: Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził”. Pozdrawiam.
aa to o to chodzilo tej babie, ktora miala z nami zastepstwo.. faktycznie, caly czas probowala nam wmowic ze chetkowski to beznadziejny nauczyciel i bardzo starala sie nam udowodnic ze nic nie umiemy. Ale nich Pan sie nie martwi, klasa dzielnie pana bronila i nie dala sie wpuscic w maliny… 😉 ale tak na marginesie- to niech pan juz wroci do tej szkoly, no! 😛
Panie Dariuszu,
czytam ten blog od już dłuższego czasu, znam wszystkie wpisy i zdecydowaną większość komentarzy, do tej pory się nie wypowiadałam, choć – przyznaję – nie raz miałam ochotę. Powstrzymywało mnie takie banalne z pozoru zdanie, że z głupim lepiej nie dyskutować – ludzie mogą nie zauważyć różnicy. Teraz zapewne też zmilczałabym, gdyby nie równowaga, która w przyrodzie być musi – a niektórzy komentujący tu ździebełko przesadzają.
Nie jestem Pana uczennicą, ani obecną ani byłą. Jestem licealistką z dolnośląskiego (co akurat jest niezbyt ważne).
Uczniowie doceniają nauczycieli, którzy interesują się nimi, mają odwagę i chęci robić coś poza ustalone sztywne ramki. Oczywiście chodzi mi o dojrzałych uczniów. W końcu Pan o tym dobrze wie, mimo dość pesymistycznego wydźwięku powyższej notki – w pracach zawartych w książce „Z budy” otwartość umysłów i poglądy uczniowskie było widać aż nadto dobrze. Nie śmiem posądzać Pana o to, iż przez kilku ‚anonimowych’ blogowiczów szpanujących umiejętnością używania słownika j. polskiego traci Pan wiarę w słuszność własnych poczynań (et cetera).
Człowiek, który coś tworzy, który tą twórczością dzieli się z innymi na różne sposoby, jest dla mnie godzien stokroć wyższego szacunku i podziwu niż ci, którzy wyłącznie krytykują krytykują krytykują i krytykują, nie zastanawiając się w ogóle nad istotą rzeczy krytykowanej (tak to niestety wygląda, patrząc z boku…).
Niektórzy doceniają prawdziwych nauczycieli po latach (nie tylko polonistów – jak Pan zauważył kiedyś ;-)), niektórzy wcale. Oj, chciałoby się to zmienić, bo także niektórych uczniów denerwuje niezrozumienie wynikające z zamkniętych umysłów szkolnych towarzyszy.
Pozdrawiam, cieszę się, że są nauczyciele, którzy chcą wychować uczniów do życia, a nie tylko klucza maturalnego.
Widzę, że w ramach odświeżania wiedzy DCH przerabia starożytność. Zatrzymał się Pan jednak, Gospodarzu, w pół drogi. Czyż nie lepiej byłoby np. tak:
Czytając ostrą jak skały Tartaru krytykę blogowiczów, moich byłych uczniów niczym z Gaiku Akademosa, zadaję sobie jak Edyp pytanie, na ile ja się mylę i błądzę jak Minotaur w Labiryncie. Przecież moje zrozumienie, jak każdego człowieka, wisi na nitce Ariadny, a ludzki upór ma żywot dłuższy niż Matuzalem.
A nawiasem mówiąc, co do:
„Przecież moje zrozumienie, jak każdego człowieka, wisi na nitce Ariadny…”
– zawsze sądziłem, że po nitce Ariadny Tezeusz trafił do wyjścia z Labiryntu, więc sens powyższego porównania jest nieodgadniony. Równie dobrze mógł Pan napisać, że Pańskie zrozumienie wisi na rogu Almatei.
Alfred Schutz stwierdził kiedyś jasno w swojej rozprawie fenomenologicznej: „(…) tak więc nauczyciel broniący swojego sposobu nauczania pod atakiem uczniów przegrał z chwilą otworzenia ust.”
A swoją drogą, pamięta Pan ten fragment z „Dziennika Auyaue” Daniellli Pfnuy, że „….kto nie zna mitologii, żródeł naszej kultury – ten jest jak dziecko w ośrodku poprawczym. Bez korzeni, bez świadomości, tylko się zdeprawuje.”
Res ad triarios venit, coś mi się wydaje. Jestem tym trzecim szeregiem-rodzicem.
Będzie długo i osobiście, więc każdy czyta na swoją odpowiedzialność, i jest mi obojętne czy będę mcwałem, rozerwaną synapsą, koszmarkiem, elaboratem i czym tam jeszcze.
Dlaczego mój syn nie będzie chemikiem.
Syn mój nie zdawał egzaminu wstępnego (jeszcze wtedy egzaminy były), do Elitarnego Liceum, został przyjęty jako olimpijczyk, olimpiady chemicznej. Ja co prawda byłem zdania że należy pójść do Elitarnego Liceum nr I, wprawdzie legendarny prof.Król już nieżył, ale myślałem że coś z jego ducha zostało, poza tym to liceum o profilu ścisłym, olimpiada chemiczna, więc tylko tam. Ale syn uparł się, znajomi namówili, XXI i koniec, to nic że humanistyczne. Wola Boska i skrzypce, jak nie da rady inaczej no to XXI. Pracowałem wtedy we Wrocławiu, do Łodzi przyjeżdżałem raz na miesiąc, ale na początek roku szkolnego przyjechałem extra, poszedłem z synem do szkoły, gdy on był na inauguracyjnej lekcji, pochodziłem trochę po korytarzach, obejrzałem „tablice chwały” gdzie wcale licznie wisieli olimpijczycy chemiczni, i pomyślałem sobie, nie będzie tak źle.
Pierwszy zgrzyt nastąpił po około trzech tygodniach, Pani prof. od chemi wznowiła kółko chemiczne, syn od ośmiu lat chodził na angielski, pech chciał że godziny kółka pokrywały się z tym dodatkowym angielskim. Negocjacje o zmianę dnia w szkole językowej nic nie dały, ta sama grupa, przez osiem lat, w te same dni. Negocjacje z prof. od chemii nic nie dały, nie można zamienić dnia, od kilku lat kółko jest w te same dni, „To ty nie wiesz co jest dla ciebie ważne? masz chodzić na kółko chemiczne i już.” Chodził na angielski.
Bodajże po trzech miesiącach dowiedziałem się, że mimo zignorowania kółka, syn ma startować w olimpiadzie chemicznej szkół średnich, z Elitarnego Liceum on i jeszcze jedna koleżanka. Przyjechałem, odwiozłem, koleżanka rozchorowała się, w olimpiadzie nie startowała. Syn zajął miejsce w pierwszej dziesiątce, najlepsze z łódzkich szkół (szkoły z województwa były lepsze). Na koniec roku został poproszony o zdawanie na cztery z chemii, koleżanka miała niekwestionowane sześć. Prosiłem żeby zdawał, że szkoda, że może coś z tego będzie.Nie zdawał. Powiedział że z tą chemią to już w podstawówce został wpuszczony w maliny, na kółku miały być wybuchy, żółty dym i inne cuda, a były zadania, zadania i nic innego tylko zadania. Nigdy więcej chemii. Gdy tak z tą chemią się nie kleiło, padł na mnie blady strach, już w podstawówce słyszałem terie że nudno , że nic ciekawego się nie dzieje i w ogóle chodzenie do szkoły to strata czasu. Co będzie jak teorie te odżyją?
Zdolność perswazyjna rodziców spada z wiekim dzieci. Wiedziałem że potrzebuję jednego nauczyciela, jednego, cała reszta może być genialna, średnia, lub zupełnie do bani.Mnie potrzebny był jeden, który byłby mistrzem dla mego syna.Jeden mistrz dla jednego ucznia. Zacząłem wypytywać, jak to jest w tej szkole, jak profesorowie, nadstawiając ucha czy nie wyłowię tego jednego, no jest taki jeden popapraniec, a od czego? od polskiego (podczytałem wczoraj blog Maćka Małego, tam wysoki stopień uznania w uczniowskich oczach wyrażony jest określeniem „pojeb”). Zadzwonił do Wrocławia że „przerabiają Biblię”, i że on sobie wymyślił Biblia w reklamie i potrzebuje ilustracji.
Przyjechał, całą sobotę i niedziele siedział nad „stockami” (katalog zdjęć reklamowych), schlastał mi je niemiłosiernie, a ja kupiłem jednego dolara ( to dla napisu i obrazka na rewersie banknotu jednodolarowego). Jak tak siedział, to wiedziałem że znalazłem, widziałem tę chemię mistrz- uczeń, byłem spokojny. Póżniejsze losy współpracy pokrzyżowała reforma. Zmniejszono ilość nauczycieli, polskiego uczył już kto inny, dziwne manewry administracyjne spowodowały że fakultatywna etyka praktycznie zagineła. Tak wię mojego syna uczył Pan tylko rok, ale z mojego punktu widzenia był to bardzo ważny rok.
Ten rok w tej chwili jest ważniejszy dla mnie niż dla mojego syna, ja widziałem to co robił i wiedziałem dlaczego to robi.
Od szóstego roku życia uczyłem syna jeżdzić samochodem, nie sięgał do pedałów, siedział mi na kolanach, ja wciskałem pedały, on kręcił kierownicą. Teraz jeżdzi samochodem w dalekie trasy, czasami śmieje się ze mnie że ja to kiepski kierowca jestem, cóż pozostaje mi powiedzieć tylko: to nic złego jak synki robią coś lepiej niż ojcowie.
Tak więc Panie Dariuszu rodzice i nauczyciele wprawdzie dają wszystko, ale zawsze dają za mało.
z szacunkiem Waldek Marzec mcwal
O kuchnia..
A ja myślałem, że Tylko ja miałem pecha do polonistów.
Ale teraz widzę, że wszyscy poloniści to prymitywy i tępacy, którzy nasłuchali się o tych wszystkich znakomitych literatach, tej śmietance intelektualistów i myślą, że jak są magistrami i każą się nazywać w liceach profesorami to również się do niej zaliczają.
A uczniowie, co? Są niestety uzależnieni od swoich nauczycieli, wiec niczym pokorne baranki mówią do nich na per profesorze, zostawiając w duszy to, co naprawdę chcieliby im powiedzieć.
Proszę nie być na siłę uszczypliwy, bo i tak o Panu nie wychodzi. Cała notka jest przesiąknięta mieszanką złości, wrogości, goryczy, chęci zemsty oraz bezsilności wobec opinii Pana osoby. Widać to na pierwszy rzut oka.
Uczłowieczyć ucznia. Dobrze, że Pan to robi (chyba jednak trochę nie udolnie) ze swoimi uczniami. Jednak nie powinien Pan tak posługiwać się tym, co mówił Pana profesor, bo to oznacza, że Pana nikt jeszcze nie uczłowieczył.
No niestety nie jest ta Pana metoda taka doskonała jak Pan myśli. Zamiast rozdzielać uczniom pracę, bo panu się nie chce jej wykonywać to chyba Pan powinien zainteresować ucznia swoim przedmiotem. Jak ktoś może poczuć się zainteresowany skoro widuje Pana prowadzącego lekcje raz na miesiąc przez nawet nie 45 min, bo z reguły żeby grać na czas odpytuje Pan uczniów na większej części lekcji (tak gdzieś 25-30min.). Na prowadzenie lekcji, zatem pozostaje, około 15 które ogranicza się do podania kolejnych tematów do przygotowania.
Jeśli widzi Pan, że dzieciaki gardzą takimi lekcjami to poco je do tego zmuszać i się z taką młodzieżą męczyć. Niech wróci Pan do nauczania a nie zabawy w uczłowieczacza. No, ale to już wymagałoby od Pana robienia czegokolwiek na lekcjach.
Co do narzekania nauczycieli na nauczycieli to prawda.. Każdy na każdego narzeka.
O TAK! Kolejna książka Pana Chętkowskiego! Nieważne czy będzie dobra ważne żeby wydać i zaszokować. Cała otoczka polega tylko na tym, że bierze się Pan za rzeczy, których inni nie chcą nawet dotknąć.
Cóż, jeśli ktoś nic nie robi to czy jest sławny czy nie ludzie zaczynają się go czepiać. Pan wszystkie te uwagi traktuje jednak jako zazdrość i zawiść, bo Pan jest takim autorytetem moralnym, politycznym i niewiadomo jeszcze jakim, jak bóg wie kto.
Na koniec naprawdę miło mnie Pan zaskoczył soją refleksją, choć wiem, że było to zagranie pod publikę byłych i obecnych uczniów.
Przepraszam za długi post, ale i notka była długa;)
Gorąco pozdrawiam.
Aż strach czytać te komentarze! Moim skromnym zdaniem Profesor jest świetny i kropka. I na żadnej innej lekcji nie ma takich przeżyć duchowych jak na polskim. Oceńcie najpierw siebie, a później krytykujcie innych. Dziękuję, że Profesor jest.
Nie śmiem nikogo pouczać, ale jak nić się zerwie to Tezeusz zabłądzi, będzie w sytuacji bez wyjścia. Życie, praca to zapewne labirynt, Wątła nić prowadzi nas przez nie, co będzie jak się zerwie? Jeśli mamy róg Amalteji to przynajmniej nie umrzemy z głodu.
ja strasznie żałuję, że w moim liceum nie było takiego nauczyciela jak Pan. Byli Ci wszyscy inni, Ci co pakowali wiedzę do głowy ile wlezie, nie zatrzymując się na krok. Wyrabiali swoją normę i sayonara. Ktoś by pomyślał (większość), że najważniejsza jest ta wtłoczona wiedza, bo jej wysoki poziom da swoje słodkie owoce przy wynikach egzaminu maturalnego. Może i da a może i nie da, jeśli nie mam w ogóle chęci do nauki to z pewnościa nie da nawet gdyby w liceum wykładał sam Einstein, a gdy chcę się dostać to czy tam to robię coś w tym kierunku sam i te starania okazują sie kluczowe a nie rypanka od lewego do prawego w szkole. Jakkolwiek, w mojej szkole mogłem liczyć tylko na takich nauczycieli a raczej maszyny do nauczania za pieniądze, maszyny nie mające w sobie żadnej ikry, fascynacji, czy fantazji, a nawet jesli wydaje się nam, że maja to najczęściej się to tylko wydaje. Wracając do wątku…idziemy później na studia, uczymy się z reguły tego co chcemy ale tam już nie ma takiej atmosfery jak w liceum, nie ma takiej integracji nauczycieli i nawet grupy (przynajmniej w moim wypadku), zostaje się samemu, każdy jest zdany tylko na siebie. Zostajemy więc sami na mrozie i nawet nie można się ogrzać myślą, że kiedyś był w liceum taki człowiek który mnie uczył tego albo tamtego, z którym moglem tez sobie pofilozofowac i odskoczyć nieco od tej szkolnej machiny, nie pozostaje żadne takie wspomnienie (w moim przypadku)… i wiem, że na nic były te tony materiału wklepywane mi do glowy przed matura bo i tak nauczyłęm sie z tego tyle ile chciałem.
Najbardziej mnie dobija takie podejscie nauczycieli jakie Pan przytaczał wśród swoich obecnych bądź byłych znajomych którzy często traktują uczni w taki a nie inny sposób, i choć tego nigdy nie wypowiedzą to i tak liczy sie to co maja w myslach, to jak mówia mi za plecami. To świadczy o człowieku a nie jego maska założona na czas lekcji! W każdym razie szkoda, że w liceum nie spotkalem takich nauczycieli którzy po roku czasu jadąc ze mną w tramwaju oprócz pytania „jak Ci poszłą matura” nie spytają o nic innego. Szkoda, że nawet średnio ich interesuje to co ja mam do powiedzenia, szkoda, że wysiadając z tramwaju zapomna to o czym im z pasją opowiadalem, a nawet jeśli zapamiętaja to wykorzystają to jako kolejny śmieszny temat w pokoju nauczycielskim… zakończe to słowami Conradowskiego bohatera – Zgroza!
Zwykle podaję zagadnienia i tematy na część, a czasem nawet na całe półrocze. Potem organizuję uczniów w zespoły i polecam im samodzielne sproblematyzowanie zagadnień, następnie zachęcam do samodzielnego zgromadzenia wiedzy i podjęcie próby rozwiązania problemów bez pomocy nauczyciela. Po skończeniu pracy dany zespół ma za zadanie przedstawić efekty na forum klasy i nauczyć koleżanki i kolegów tego, co sam już opanował. Ja sprawuję kontrolę nad całym procesem – raz jest to kontrola ścisła, innym razem luźna. Wszystko zależy od poziomu uczniów. Często ograniczam się do sprawdzenia, jak uczniowie formatują wiedzę, dzięki czemu uzyskuję informację o ich poziomie intelektualnym i konkretnych umiejętnościach. Metodę tę stosowałem i stosuję tylko w Dwa Jeden, gdyż uczniowie tej szkoły wydają mi się intelektualnie sprawni do tego typu zadań.
Gdyby było tak, jak Pan pisze, to przynajmniej ja nie miałbym pretensji. Tylko, że Pan nawet tego nie stosuje. No dobrze – przynajmniej nie w mojej klasie, a proszę mi wierzyć – znam opinie moich współtowarzyszy liceum. Nie robił Pan tak jak pan pisze. Ale proszę być szczerym. Ludzie, którzy nie byli uczniami liceum potem piszą : jaki wspaniały nauczyciel, nowoczesny, z nowatorskim podejściem. A ja, student pierwszego roku, siedzę zdumiony i szczęka opada. Bo ja przeżyłem tą edukację i wiem, że słowa i czyny są w pańskim przypadku bardzo od siebie odległe.
Panie profesorze, ten post jest kolejną walką z niezadowoleniem wśród byłych uczniów. Ale to jest walka z wiatrakami. My zdania nie zmienimy, już jest za późno. Pańskie metody może i są dobre, ale potrzebny jest jeszcze jeden warunek do poprawnego działania całej tej machinerii – PAŃSKIE ZAANGAŻOWANIE !!! A Pan stara sie zrobić z Nas tych tępaków, co pragną mieć wszystko na tacy. Nic bardziej mylnego. Trcohę szacunku, a nie pogady.
Nie czuję sie ani nauczony, ani tym bardziej uczłowieczony. Liceum zrobiło ze mnie faceta. Zmieniło moje życie. Odmieniło mnie mentalnie no i oczywiście fizycznie (ale to zasługa dojrzewania). Ale proszę mi wierzyć – to nie pańska zasługa i nie Pana lekcje.
JA NIE CZUJĘ ŻADNEJ NIENAWIŚCI DO DARIUSZA CHĘTKOWSKIEGO – WIĘC MOJE POSTY NIE SĄ PODTYKTOWANE CHĘCIĄ ZEMSTY !! – to do tych, co twierdzą, że nie potrafimy doecenić wybitnego pedagoga.
Metodę tę stosowałem i stosuję tylko w Dwa Jeden, gdyż uczniowie tej szkoły wydają mi się intelektualnie sprawni do tego typu zadań —- czyżby znowu ironia połączona z popgardą, bo nie jestem sprawny intelektualnie do tego typu zadań ? Bo nie akceptuję Pańskich metod ?
Jeśli tak, to mam na to tylko jedno słowo – żałosne.
Panie Psorze, niech Pan już wraca bo my dzisiaj mieliismy dwie godziny na temat zakresu i treści wyrazów, i uczyliśmy się, że „ptak” ma szeroki zakres a małą treśc, a „sowa” odwrotnie….
ŻAŁOSNE!
Kochane dzieciaczki to jeszcze podpiszcie się z imienia i nazwiska (i najlepiej klasy) żeby wasz uwielbiony i wychwalany (przez was) pod niebiosa, pożal się Boże, profesor wiedział, komu zawdzięcza tą miłość do swojej osoby. Dlaczego tylko mam wrażenie, że nawet one nie są szczere?;>
Pozdrawiam.
Taka propozycja na przyszłość do szanownych blogowiczów i autora także. Powoli robi się tu rozprawa między panem Dariuszem i jego byłymi/obecnymi uczniami, którzy albo go potępiają i ostro atakują albo wręcz przeciwnie piszą, jaki to on nie jest wspaniały. Poniewaz jak już kiedys pisałżem,malkontent i abnegat ze mnie podobają mi sie te niektóre opinie krytyczne, ale zauważam niepokojącą tendencję, że nie dyskutujemy tu, nie kłócimy się, tylko czepiamy się siebie nawzajem, wytykamy sobie jakies pierdoły, a nie dzieje się tak naprawdę nic.Więc apel:zacznijmy gadać, dyskutować na poziomie, nudne jest już pisanie tylko o swoich doświadczeniach czy to pozytywnych czy negatywnych z prof. DCH.
„ŻAŁOSNE!
Kochane dzieciaczki to jeszcze podpiszcie się z imienia i nazwiska (i najlepiej klasy) żeby wasz uwielbiony i wychwalany (przez was) pod niebiosa, pożal się Boże, profesor wiedział, komu zawdzięcza tą miłość do swojej osoby. Dlaczego tylko mam wrażenie, że nawet one nie są szczere?;>”Głupku, jak bys wiedział, jakie teraz mamy nudne zastepstwa o byś takich idiotyzmów nie wypisywał. Ble!
mcwalu, nie poprawiaj mnie – obydwie formy: Alamatea i Almateja są jednakowo poprawne. Ignoruję Twoje wpisy, tak pełne błędów, że przychodzi mi na myśl fragment wiersza JulianaTuwima:
(…)
I wy, o których zapomniałem,
Lub pominąłem was przez litość,
Albo dlatego, że się bałem,
Albo, że taka was obfitość
(…)
Resztę tego utworu zapewne znasz – i do Ciebie też kieruję słowa, którymi podmiot liryczny się do bliźnich w powyższym utworze.
cIEKAWE CO BYS ZROBIŁ PROFESORKU BEZ DYPLOMU KTORYM TAK GARDZISZ
Szanowny Rotmistrzu i wszyscy inni walczący w obronie ortografii,
zalecenia Centralnej i Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej są następujące:
– błędy ortograficzne nie mają wpływu na ocenę części I egzaminu dojrzałości z języka polskiego (udzielanie odpowiedzi na pytania), a zatem można zrobić ich tysiąc i egzaminatorowi nic do tego;
– błędy ortograficzne w części II obniżają ocenę, jeśli są liczne (kilkanaście złamanych zasad, nie konkretnych błędów), o maksimum 10 procent w części językowej (50 procent całości oceny za cz. II tekstu), realnie więc o maksimum 5 procent, a gdy się weźmie pod uwagę cz. I i cz. II, zaledwie o 3 procent. Jeśli są nieliczne (kilka złamanych zasad, np. 10 błędów, ale zasady złamane tylko 2), o 3 procent, czyli realnie w cz. II o 1, 5 procent, a biorąc pod uwagę całośc egzaminu o zaledwie 1 procent. Czyli analfabeta ortograficzny, kompletne zero, może mieć obniżoną ocenę o 3 procent, a średniak o 1 procent – tyle co nic.
W związku z tym nauczanie ortografii zajmuje rolę drugorzędną w procesie edukacji.
Według psychologów (będzie okazja, to napiszę o tym szerzej) użytkownicy języka znajomość ortografii jest mylnie utożsamiają z inteligencją. Należy zatem przekonać nauczycieli, aby nie dyskwalifikowali ucznia, sądząc, że robi błędy, nawet liczne, ponieważ jest głupi. Jest mądry, nawet bardziej od tych, co błędów nie robią. Nauczenie się zasad pisowni jest czynnością małpią (czysto techniczną) i właśnie pewni ludzie, o wyższym ilorazie inteligencji, mogą mieć z tym większe problemy niż ludzie tępi.
Zwolennicy ortografii mają wrażenie, że dzięki znajomości reguł pisowni podróżują na Wielkim Wozie po boskim niebie, a tymczasem siedzą na zwykłej furmance wypełnionej obornikiem. Taka bowiem jest wartość ich umiejętności (czyli znajomości ortografii) w porównaniu z tym, jakie wymagania stawia współczesna cywilizacja.
Ale róbmy swoje i podróżujmy takimi wehikułami, jakie najbardziej cenimy – miłej podróży z głową w gwiazdach i nogami w mniej przyjemnym otoczeniu.
Pozdrawiam
DCH
To taki haczyk, żeby rybka go połknęła, ale to już ćwiczyliśmy: poprawiający poprawiającego… Jak blogi „wchodziły na rynek”to wyczytałem że blogowicze „tworzą pewną społeczność” i tak nieśmiało chciałem Ci Rotmistrzu zaproponować abyśmy zaczęli rozmawiać zamiast obrzucać się inwektywami i z dziką radością tropić cudze potknięcia.
Pisze o tym samym wcześniej już Grześ.
I to by było na tyle. mcwal Almatea, Amaltea
*zwraca.
Szanowny Anonymousie,
nie gardzę dyplomem ani ludźmi, którzy zabiegają o dyplomy, ucząc się i nabywając potrzebnych umiejętności. Wyraziłem jedynie krytyczną myśl, że zdobywanie dyplomu bez refleksji, o czym ten dyplom świadczy, jest nierozsądne. Są ludzie, którzy wybierając kierunek studiów, decyduję się na ten, gdzie NAJŁATWIEJ uzyskać dyplom. I kiedy profesor dla żartów dyktuje na wykładzie z ornitologii (uczelnia o renomie pożal się boże), że orły dają pierze, jaja, wełnę, skórę, tłuszcz, masło i inne bzdury, studenci notują, nawet się nie zastanawiając, czy to prawda, czy żart. Pozdrawiam wszystkich studiujących i uczących się bezmyślnie i kłaniam się w pas tym, którzy ciężko pracują na swoje dyplomy.
DCH
Szanowny Gospodarzu!
Z przykrością czytam wypowiedż polonisty, który dyskredytuje umiejętność poprawnego ortograficznie pisania. Pisanie nieortograficzne jest przede wszystkim nieuprzejme wobec (potencjalnego) czytelnika: mój młodszy brat ma dysleksję i dysgrafię, więc pisze jak słyszy, albo jek mu się wydaje, że słyszy, stąd notki 22-latka studiującego pedagogikę w typie „Pożedłem to kolegi. Wruce po 22”. Ja, jako nieszczęsny adresat tej wiadomości, chwilę myślę, co Młodszy chciał mi zakomunikować. I o ile jest to krótka notka, to pół biedy, gorzej, gdy miałam mu „pomóc z wypracowaniem”. Była to istna droga przez mękę. W wypadku mojego brata nieumiejetność stosowania zasad ortografii daje się uzasadnić przebytym w dzieciństwie poważnym urazem mózgu, lecz nie rozumiem, dlaczego sugeruje Pan, że ortografia jest wiedzą, której trzeba się tępo uczyć na pamięć. Osoba czytająca książki i gazety, a takie wśród uczniów niestety zdarzają się dość rzadko, chcąc nie chcąc zapamiętuje również, jak jakiś wyraz wygląda. Sama mam problemy ze sformułowaniem zasady, dlaczego „mrzonka” ale „mży”, ale spytana, jak się coś pisze, jestem w stanie ocenić, czy dany wyraz „dobrze mi wygląda”, czy nie. Opanowanie ortografii często łączy się z ilością czytanych tekstów, dlatego wzruszają mnie rodzice, mówiący, że biedne dziecko ma dysortografię i dysleksję, a miałam z takimi doczynienia, kiedy widzę, że w domu z książek jest „Biblia w obrazkach”, książka kucharska i atlas samochodowy, natomiast osiemnastolatek spytany, jaką książkę ostatnio czytał, odpowiada, że streszczenie „Makbeta”, ale teraz to już sie nauczył ściągać streszczenia w mp3. To skąd ma, biedak, wiedzieć, jak słowo pisane wygląda? Dodam, że nie udzielałam korepetycji z polskiego, tylko z niemieckiego i chciałam go skłonić do przeczytania prostego artykułu z młodzieżowej gazety. Spytałam go, jak sobie radzi na polskim. Świetnie! W jego szkole pracuje młoda ambitna polonistka, polecająca uczniom pracę nad „projektami”, która wygląda w ten sposób, że jedna nieco jeszcze czytata osoba opracowuje wszystkie teksty, a mój ulubieniec jest specjalistą od przygotowywania prezentacji w PowerPoincie. Grupa w sumie dostaje pięć. Doceniam jego umiejętności techniczne, acz uważam, że umiejętność czytania ze zrozumieniem i pisania też się przydaje. Inaczej wychodzą takie kwiatki, jak w pewnym kwestionariuszu osobowym, który widziałam dorabiając jako sekretarka: Znajomość języków obcych: słaba; stosunek do służby wojskowej: obojętny.
Solidaryzuję się z Panem.Za dużo jest takich nauczycieli, którzy handlują wymiennie ucniami w stosunku 3:1 .Nauczyciel który czegoś chce jest w szkole osamotniony.Dyrektorzy też wolą gładkie stosunki z rodzicami i uczniami przymykając oko na wybryki którejś ze stron.Dla świętego spokoju.
Miałem kilku dobrych Nauczycieli.Jednum z Nich jest Wojciech Dindorf.Jego uwagi można przeczytać na stronie:
http://indeks.uni.opole.pl/39-40/dindorf.htm
Pozdrawiam Pana
Andrzej
Długie listy hahahahahahahahahhaaaaaaaaahahahahhahah
Drogi Panie Dariuszu. Jutro zdaję egzamin z pedagogiki. Jedną z książek zalecanych przez Panią doktor to właśnie pana książka. Mam nadzieje, że uda mi się zaliczyć. 😉