Uczeń transferowy
Szkoły podbierają sobie uczniów. Stratę jednego czy dwóch zakłada się już na etapie rekrutacji, dlatego klasy są liczniejsze. Gorzej, jeśli placówka nie może sobie pozwolić na taki naddatek, gdyż chętnych ma na styk albo za mało, a potem ktoś jej jeszcze kilka osób podbierze.
Podbierają przede wszystkim szkoły prywatne. W czerwcu ośmioletnia córka zaciągnęła mnie do prywatnej podstawówki (sama chodzi do publicznej, ale otrzymała zaproszenie od konkurencji) na potańcówkę, zabawę balonami, naukę wygibasów, turniej clownów itd., a dla rodziców pieczone kiełbaski i wszelaki wypas brzucha. Takimi to sposobami prywatna placówka kopie dołki pod publiczną. Zapewne kilkoro uczniów wyciągnie i sprowadzi do siebie.
Kiedy dowiedziałem się o jednym przypadku, uderzyłem z kontratakiem. Ja, żona i córka wzięliśmy osobnika i jego rodziców w takie obroty, że najpierw obiecali sprawę przemyśleć (pierwszy tydzień atakowania), potem ogłosili, iż chyba zmienili zdanie (drugi tydzień szturmowania), a w końcu zapewnili, że jednak dziecka nie przeniosą (wczorajsze dane). Jak się dowiem o kolejnych transferach, postaram się przeprowadzić równie skuteczną interwencję.
Komentarze
Szkoda, że troska o uczniów w ublicznych szkołach kończy się na etapie rekrutacji.
A gdyby tak publiczna szkoła która szczyci się tym, że osiąga wyniki nie przez ćwiczenie w testach, tylko przez interesujące, wciągające uczniów lekcje, zajęcia. Szkoła która się szczyci, że nie zmusza do nauki w domu ograniczając się do funkcji zadającego i sprawdzającego. W której zdolni się rozwijają w swoich dziedzinach. A wszyscy są zdolni, nie wszyscy z matatyki po prostu.
W pierwszym tygodniu rodzice córki apelowali do ducha solidarności społecznej rodziców osobnika.
W drugim tygodniu córka obiecała osobnikowi dzielenie się śniadaniem a jej matka to, że śniadania będą takie, jak osobnik lubi.
Trzeci tydzień przyniósł obietnicę córki noszenia głęboko wyciętych bluzeczek i tej seksownej bielizny, co to ojciec ją kupił kilka wpisów temu.
Są tacy, którzy rękę córki oddadzą za zachowanie miejsca pracy. A naiwnym się wydaje, że oni polegają tylko na Karcie Nauczyciela.
Taka potańcówka, którą ocenia Pan w kategoriach „odbierania klienteli państwowej placówce” to raczej „wieczorek zapoznawczy” dla rodziców, dla dzieci. Powiem wprost- gdybym miała lat temu naście możliwość poznania rodziców przyszłych kolegów szkolnych mojego syna oraz ich samych, na pewno dziecko trafiłoby do innej, prawdopodobnie niepublicznej placówki.
Problem szkół państwowych, a przynajmniej dużej grupy z nich, to zabiegi o ucznia przed zapisaniem i bardzo słaba oferta dla „frajerów, którzy do nas przyszli, przecież się nie przeniosą” (czasem się szkoła przeliczy- jednak się przenoszą). To nie zawsze jest winą nauczycieli, że poziom nauczania przedmiotu jest niski, lekcje nudne dla sporej grupy uczniów z większym potencjałem. To jest kwestia „egalitarności” klas w szkołach publicznych, gdzie obok „asów” z maksymalną liczbą punktów z testu czy to klas szóstych, czy gimnazjalnego, znajdą się też bardzo słabi uczniowie „z rejonu”. Najlepszy nauczyciel nie da rady poprowadzić lekcji, która będzie skutecznym nauczaniem i dla zdolnego, świetnie przygotowanego na wcześniejszych etapach edukacji i dla takiego, który ma braki i/lub niewielkie możliwości intelektualne.
To wcale nie jest mniejszy problem na etapie szkoły podstawowej, gdzie dzieci z domów inteligenckich (w starym rozumieniu- wyznających pewne wartości), posiadające już i bogatszy zasób słownictwa, nierzadko umiejące czytać i pisać, mające wiedzę o świecie trafiają do jednej klasy z dziećmi, których „wiedza” to znajomość kreskówek, a ręka długopisu nie trzymała, oko książki nie widziało, ucho nie słyszało czytającej mamy. Dla dzieci o wyższym poziomie rozwoju intelektualnego przeciętna lekcja to nudy na pudy- zniechęca, dla tych o niższym- bardzo wysoki poziom trudności- też zniechęca.
Tu ciekawostka. Zaczynałam szkołę podstawową w roku 1973. Wszystkie dzieci, które do niej trafiły (czyli z rejonu, nie było wyboru) uczestniczyły w rodzaju testu na inteligencję- rysunkowego. Klasy formowano wg wyników tzn. w klasach były tylko dzieci o podobnych możliwościach intelektualnych. Klasom utworzonym z dzieci o słabszych wynikach przydzielono najbardziej doświadczonych nauczycieli, miały dodatkowe obowiązkowe zajęcia, dyrekcja szczególnie bacznie kontrolowała ich wyniki. Efekt- egzaminy do liceów (a było ich mało- trudno się było dostać) zdali i ci z klas najlepszych i ci z najgorszych, o ile tylko mieli aspiracje zdobywania wykształcenia w takich szkołach, bo ci ze słabszych mieli je rzadziej- raczej wybierali drogę rodziców – zawodówkę lub technikum.
„Egalitaryzm szkoły” jest błędem, który nie pomaga ani dzieciom, ani nauczycielom, ani generalnie poziomowi edukacji. Słabszym dzieciom nie pomoże towarzystwo „mocniejszych intelektualnie dzieci” potrzebna jest im pomoc „mocniejszych nauczycieli”.
Ciekawe, jak się przedstawiają wyniki matur w prywatnym liceum w porównaniu z państwowym. I edukacji w ogóle, ale tylko wynikami matur można to zmierzyć. Bo podobnież już tak różowo nie jest
To straszne. Szkoly prywatne starają sie przyciągnąc uczniów. Potańcówki dla dzieci i ich rodziców urządzają. No kto to widział! Przecież wszyscy wiedzą, że dzieci należą się odpowiedniej terytorialnie podstawówce/gimnazjum/liceum jak buda i miska psu.
A konkurencja? Oj tam, oj tam, za peerelu jej nie było i Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.
Gdy czytam takie wypowiedzi, jak dzisiejsza, zaczynam współczuć uczniom wychowywanym przez takich pedagogów.
„?Egalitaryzm szkoły? jest błędem, który nie pomaga ani dzieciom, ani nauczycielom, ani generalnie poziomowi edukacji. Słabszym dzieciom nie pomoże towarzystwo ?mocniejszych intelektualnie dzieci? potrzebna jest im pomoc ?mocniejszych nauczycieli?.”
Egalitaryzm jest zbyt szerokim pojęciem. Zbyt wiele zależy od konkretnych praktyk i finansowania, aby dało się to w szerokim kontekście oceniać. Z drugiej strony modele egalitarne (w tym pewne formy mieszania klas), gdy się je dobrze zastosuje dają dużo lepsze efekty (społeczne i indywidualne) niż selekcja.
była nauczycielka 19 sierpnia o godz. 7:03
Jak zachęcić „mocniejszych nauczycieli” aby zechcieli uczyć:
„osoby o niewielkich możliwościach intelektualnych, na ogół z domów bez tradycji innego spędzania czasu niż oglądanie tv, (których rodzice uważają, że) dziecko bez magistra choćby z najpodlejszej Wyższej Szkoły Obciachu to wstyd, bo sąsiadka synów magistrów ma. Których wiedza to znajomość kreskówek, a ręka długopisu nie trzymała, oko książki nie widziało, ucho nie słyszało czytającej mamy.”
zamiast:
„uczniów wybitnie zdolnych, mających wiedzę o świecie i bogaty zasób słownictwa, z domów prawdziwie inteligenckich (w starym rozumieniu- wyznających pewne wartości) lub bardzo ceniących wiedzę, posiadających książki, mających ambicje nie „zdać jak najlepiej” (co i tak ma miejsce) ale zdobyć wiedzę prawdziwą. Nie chcących siedzieć jak trusia i pokornie słuchających tylko zadających pytania i chcących dyskutować.
Niestety część tej straty jest spowodowana właśnie liczniejszymi niż zapowiadane klasami. Bo to jest świństwo, jeśli szkoła deklaruje np. 32 uczniów w klasie, a po rekrutacji okazuje się, że w klasie jest uczniów 37. Sam znam troje uczniów (laureaci i finaliści konkursów), którzy z tego powodu zmienili szkołę, bo nie mają zamiaru tłoczyć się w klasie na dodatek z ludźmi, którzy mają dwa razy mniej punktów niż oni.
@Marcin Zaród
>Z drugiej strony modele egalitarne (w tym pewne formy mieszania klas), gdy się je dobrze zastosuje dają dużo lepsze efekty (społeczne i indywidualne) niż selekcja.<
Brednia nieuwzgledniająca zasobów!!! Nauczycieli mogących(!)efektywnie pracować z wybinie uzdolnionymi (matematycznie, informatycznie,fizycznie chemicznie, technicznie etc.)gimnazjalistami, nie mówiąc już o licealistach jest bardzo mało (gimnazjum 5%, liceum 1-2%) . Jednocześnie wspólna nauka półanalfabety z IQ poniżej 100 z takimi uczniami szkodzi obu(!) stronom na tym poziomie!!!
Niemcy są mądrzy i to uwzględniają – dlatego są bogaci i silni … 😉