Trzy osoby w klasie nie licząc belfra
Uczniów ubywa wszędzie, ale chyba najbardziej w szkołach niepublicznych. Nieraz klasa liczy tylko pięć osób, a cała placówka – piętnaście Gdyby takie wyludnienie dotknęło szkołę publiczną, już dawno przestałaby istnieć. Natomiast placówki niepubliczne jakimś cudem funkcjonują.
Niedawno miałem okazję rozmawiać z rodzicem, który poszukiwał korepetytora dla swojego dziecka. Podczas rozmowy o interesach dowiedziałem się, że córka chodzi do klasy, która liczy sobie zaledwie pięć osób. Po co więc uczennicy z takiej szkoły korepetycje? Czyżby nauczyciele nie wykorzystywali potencjału, jaki tkwi w małym zespole?
Przypomniały mi się czasy, kiedy sam pracowałem w niepublicznym gimnazjum. Pod swoją opieką miałem klasy siedmioosobowe. Dość często jednak dyrekcja nakazywała łączyć zespoły, inaczej firma by nie przetrwała. Ja dostawałem pieniądze za jedną godzinę, ale w tym czasie prowadziłem lekcje dla dwóch klas. Dzięki temu szkoła jakoś wychodziła na swoje. Najważniejsze dla takiej placówki było przetrwanie, natomiast dbanie o jakość edukacji zaczynało się dopiero wtedy, gdy klasa osiągała stan minimum dwunastu osób.
Rozmowa z niedoszłym klientem (od dekady nie udzielam korepetycji) przekonała mnie, że powinien istnieć stan minimalny dla placówek niepublicznych, poniżej którego traci się prawo do prowadzenia szkoły. Nie wiem, jaki powinien to być stan, ale na pewno więcej niż pięć osób na klasę. Może chociaż dziesięć?
Komentarze
Mogą być 4 osoby w klasie, ale o tak różnym poziomie intelektualnym i poziomie wiedzy, że zdecydowanie łatwiej uczyć w klasie kilkunastoosobowej, w której poziom jest mniej więcej wyrównany.
W ogóle szkoły niepubliczne należy wreszcie ponadzorować i pokarać.
I to by wyjaśniało dylemat autora bloga z poprzedniego wpisu.
Najpierw nadzorować, a potem karać, albo odwrotnie, nieważne – ważne, aby we właściwym miejscu.
Nie może być tak, żeby jakiś przypadkowy rodzic albo, nie daj Broniarzu, prywatny przedsiębiorca, mógł sobie robić szkołę na pięciu czy piętnastu uczniów.
Nie może być tak, że jakiś prywatny rodzic zamawia swej pociesze jeszcze na wety – korepetycję. I to w dodatku, gdy autor już ich nie prowadzi.
I nie może być tak, aby ponadto jeszcze komuś się chciało za to prywatnie płacić a komuś się zarabiało – niepublicznie.
Niepubliczne to przecież nie może być poprawne.
Jakby kto nie rozumiał, to autor wie lepiej, że tu poprawny zarobek i praca miejsca mieć nie może.
I dokumentuje to własnym doświadczeniem. Musiał (!!!) biedaczek uczyć dwie klasy za jedną stawkę, i to w dodatku klasy oczywiście – za małe!
Najlepszy dowód, że jakaś ustawa i norma przywracająca nadzór i kontrolę nad prywatną inicjatywą i pieniędzmi by się na powrót przydała.
Wszak mamy listopad – rocznicę rewolucji, choć październikowej, ale stąd do Tez Kwietniowych już niedaleko; nie dalej niż z belferbloga.
I byłby porządek, jak w oświacie publicznej, gdzie żaden prywatny buc nie ma wpływu na to, co np. autor na etacie zrobi z jego pieniędzmi.
Dobrze, że chociaż belferblog bezpłatny i te uczestniczących 5 osób na krzyż nie podpada pod ustawowe, karne zamknięcie tej, jakże prywatnej – choć jaskrawie publicznej inicjatywy…
A ja proponuję, żeby z mocy przepisu, w publicznych szkołach klasy były nie większe niż np. 20 osób. W przypadku przekroczenia o jedną osobę klasa byłaby automatycznie dzielona na dwie. Co Pan na to ?
🙂
O! Gekko się teraz „Spam”(bardzo trafna nazwa!) nazywa i swoją prawdziwą naturę lobbysty drogich prywatnych szkół pokazuje…;-)
„poniżej którego traci się prawo do prowadzenia szkoły”
Nie wszyscy wiedzą, z jakich źródeł pochodzą środki na utrzymanie szkół. Tych publicznych i tych niepublicznych. Jaki procent (średnio) pieniędzy w szkole publicznej i niepublicznej pochodzi z jakiego źródła. Jeżeli państwo=podatnicy zapewniają dużą/większościową porcję w szkole niepublicznej to postulaty Gospodarza mają sens. Podobne źródła utrzymania to podobne zasady działania i ta sama podległość administracyjna. W przeciwnym wypadku argumentacja Gospodarza może być bardzo wątpliwa…dziecku na moim utrzymaniu mam prawo cośtam nakazywać i czegoś wymagać. Jak wyszło z domu, mieszka na swoim i samo się utrzymuje to jedyne co mogę to tylko zasugerować.
Gospodarzu, nie masz racji!!! Szkoły niepubliczne ratują uczniów, a wręcz są miejscem – moim skromnym zdaniem – cudów. Było tak: uczeń klasy maturalnej miał kilka jedynek na pierwszy semestr w szkole publicznej i praktycznie zerowe szanse na tzw. dopuszczenie do matury. Jedynki z przedmiotów maturalnych i kierunkowych (klasa mat. – fiz.) wystawili wredni, niewrażliwi, nieuczący, niepomagający uczniowi nauczyciele szkoły publicznej (zorganizowani w mafię, bo jak jeden uczeń może mieć kilka jedynek). Ten skrzywdzony młody człowiek, wyznający słusznie zasadę, że należy korzystać z życia, a nie zajmować się nauką, przeniósł się w połowie roku szkolnego do liceum niepublicznego, gdzie naprawiono krzywdę (zaliczono semestr, warunkiem było wniesienie opłaty od początku roku szkolnego i nic innego). Ba, nawet zdał maturę, a o to w końcu chodzi w polskiej edukacji! To na pewno dzięki małej liczebności klas ten cud. A nie, zapomniałem, nauczyciele szkoły publicznej to mafia, tylko naprawiono ich błędy. Zlikwidować szkoły publiczne, belferstwo z nich zagnać do pożytecznej jakiejś roboty, a będziemy świadkami kolejnego skoku edukacyjnego. Prywatne uczelnie wyższe dały przykład.
Panie Darku,
sprywatyzowano już inne sfery, ale jakoś Polska nie stała się krajem mlekiem i miodem płynącym. To iluzja, że prywatyzacja szkół uzdrowi oświatę. A z tym zagnaniem do pracy to Pan przesadził. Mnóstwo bezrobotnych ze sprywatyzowanych zakładów marzy, aby ich do tej pracy zagnano. Gdyby nauczyciele uwierzyli w to zaganianie do pracy, już by głosowali za prywatyzacją, przecież dziesiątki tysięcy szuka pracy. Ja sam byłbym za, gdyby Polska po udanej prywatyzacji wielu sfer gospodarki była bogata i do pełni szczęścia brakowało tylko oddania szkół w prywatne ręce. Publiczne szkoły nie są idealne, nauczyciele w nich pracujący też nie są idealni, ale nie przesadzajmy, że jest proste rozwiązanie – prywatyzacja. Zazdroszczę tej wiary, ale przestrzegam, że może być fałszywa.
Pozdrawiam
Gospodarz
Cieszy oficjalne stanowisko autora, bo wiele wyjaśnia.
Oczywiście, wiara w prywatyzację jest jak wiara w człowieka.
Kto stracił prywatnie z ludźmi (jak w zamieszczonym przykładzie autora), trzyma się wiary w uspołecznione zyski.
Z państwa – i Państwa.
Fakty nie mają tu znaczenia.
Tak trzymać – byle za własną kieszeń, Profesorze Ch.
A propos nicka Spam, to jest wykalkulowanym pozycjonowaniem.
Autor bloga wytargetował się jako jeden z „niepoczytalnych” a wycinanie niewygodnych postów wyjaśnił „zaległym licznym spamem”.
Jak się doda dwa do dwóch, to szansę na udział w blogu nauczycielskim mają posty przez właściciela nieczytane, a więc – Spam.
Czyli – Szkoła Polska.
PS Oczywiście wolałbym być np.ulą co kula, ale nie przyszło mi to do …głowy. Luki w edukacji polo-wirusem.
Szanowny Gospodarzu,
próbowałem – jak widać – nieudolnie powiedzieć (napisać) to, co Pan zamieścił w swojej odpowiedzi. Muszę się podszkolić w stosowaniu ironii. Zgadzam się z Panem w 100%, a nawet jestem chyba bardziej radykalny, ponieważ uważam, że niepubliczna oświata i prywatne szkoły wyższe psują polską edukację, choć zapewne są wśród nich i świetnie prosperujące (pod względem merytorycznym).
To „zaganianie do roboty” i „mafia” miało być gorzkim stwierdzeniem belfra, którego oskarża się ciągle o to, że jest darmozjadem, niczego pożytecznego nie robi (nie wytwarza) i rujnuje budżet kraju.
Pozdrawiam serdecznie.
Panie Darku,
jestem po uciążliwej podróży i trzech dniach poza domem, więc proszę wybaczyć.
Serdeczności
Gospodarz
http://s1.lemde.fr/image/2012/11/16/534×0/1791796_6_0dd1_ill-1791796-5f2f-ftp-trf-education-gouv-fr-pub_59828ba9f8681d8d7160b8d826bbfaee.jpg We Francji policzono wreszcie, ile pracuje nauczyciel
nauka 24h10min
przygotowanie do zajęć 8h33min
itd itd; w sumie 41 godzin!
Kilka słów o wolnej edukacji.
1. Podatnicy przekazują pieniądze urzędnikom państwowym, nazwijmy tą kwotę: P, a w portfelu pozostaje im kwota na ich wydatki prywatne, nazwijmy ją: W,
2. W ramach kwoty P jest pewna pula pieniędzy przeznaczana na oświatę (w tym na pensje urzędników od oświaty) – nazwijmy tą kwotę: S,
3. Za te pieniądze (S) urzędnicy organizują i zarządzają szkołami publicznymi. Oni decyduję jak te pieniądze wydawać. Zatrudniają nauczycieli.
4. Przy tej sytuacji istnieje pewien poziom bezrobocia, nazwijmy go X.
Jeśli będą wydawać je celowo, mądrze, z wizją, Polska będzie „krajem mlekiem i miodem płynąca”. Jeśli nie, to nie.
A jak wygląda sytuacja po „prywatyzacji”?
1. Podatnicy przekazują pieniądze urzędnikom państwowym, w dalszym ciągu kwotę: P,
2. Nie ma puli na oświatę. Nauczyciele i urzędnicy od oświaty zwiększają poziom bezrobocia o N. Budżet państwa może wykorzystać kwotę S na „inne cele”,
3. Za te pieniądze (S) urzędnicy organizują i zarządzają czymś w ramach tych „innych celów”,
4. Przy tej sytuacji też istnieje pewien poziom bezrobocia. Będzie równy X tylko wówczas gdy nauczyciele i urzędnicy od oświaty znajdą zatrudnienie w ramach tych „innych celów”. W drugim skrajnym przypadku zaś, gdy nikt nie znajdzie zatrudnienia w ramach „innych celów” (ani na wolnym rynku), poziom bezrobocia wyniesie X+N.
Teraz pozostaje wyłącznie prywatna edukacja. Ze swoimi zaletami i wadami. Oczywiście część nauczycieli przejdzie do szkół prywatnych, część nie. Zatem bezrobocie wyniesie między X a X+N. Odpowiedzialność za przyszłość własnych dzieci ponoszą już wyłącznie rodzice a nie państwo. Od ich decyzji, od tego jakie szkoły wybiorą i jakich nauczycieli, zależy czy Polska ich dzieci będzie „mlekiem i miodem płynąca”. Przy czym rodzice ponoszą tą odpowiedzialność mając tyle samo środków finansowych co wcześniej, przed „prywatyzacją”. Nadal jest to kwota W. Muszą zatem część kwoty W przeznaczyć na edukację własnych dzieci. A zatem ograniczyć bieżącą konsumpcję, czyli obniżyć standard swojego życia.
Jak widać, nie należy się dziwić, że wolny rynek bywa kojarzony z dzikim, krwiożerczym, brutalnym kapitalizmem doprowadzającym wyłącznie do kolejnych kryzysów ekonomicznych. Wyżej przedstawione skutki są negatywne zarówno dla nauczycieli, jak rodziców i ich dzieci.
A jak wyglądałaby sytuacja po normalnej, rozsądnej prywatyzacji?
1. Podatnicy przekazują pieniądze urzędnikom państwowym, tym razem jest to: P-S,
2. Nie ma puli na oświatę. Nauczyciele i urzędnicy od oświaty zwiększają poziom bezrobocia o N. Podatnicy w portfelu mają W+S,
3. Budżet państwa dysponuje kwotą P-S na wszystkie dotychczasowe swoje cele, poza oświatą,
4. Przy tej sytuacji też istnieje pewien poziom bezrobocia. Będzie równy X tylko wówczas gdy nauczyciele i urzędnicy od oświaty znajdą zatrudnienie na wolnym rynku. W drugim skrajnym przypadku, gdy nikt nie znajdzie zatrudnienia na wolnym rynku, poziom bezrobocia wyniesie X+N.
Teraz pozostaje wyłącznie prywatna edukacja. Ze swoimi zaletami i wadami. Oczywiście część nauczycieli przejdzie do szkół prywatnych, część nie. Zatem bezrobocie wyniesie między X a X+N. Odpowiedzialność za przyszłość własnych dzieci ponoszą już wyłącznie rodzice a nie państwo. Od ich decyzji, od tego jakie szkoły wybiorą i jakich nauczycieli, zależy czy Polska ich dzieci będzie „mlekiem i miodem płynąca”. Przy czym rodzice ponoszą tą odpowiedzialność mając znacznie więcej środków finansowych niż wcześniej, przed prywatyzacją. Jest to kwota W+S. Mogą zatem część kwoty (W+S) przeznaczyć na edukację własnych dzieci. Nie muszą ograniczać bieżącej konsumpcji. Nie muszą obniżać standardu swojego życia. Nie wydadzą też najprawdopodoniej całej kwoty S na edukację. Podzielmy S na S1 i S2. Niech S1 będzie kwotą wydaną na edukację, a S2 kwotą wydaną na inne cele. Jest to o tyle istotne, że z jednej strony poprzez S2 ludzie podniosą standard własnego życia, a z drugiej strony, że nauczyciele i urzędnicy od oświaty znajdą pracę w zawodzie tylko w takim zakresie na jaki pozwoli wielkość S1, a poza zawodem na taki na jaki pozwoli wielkość S2.
To już jest kulturalny wolny rynek, nieprawdaż?
Co do „mlekiem i miodem płynięcia”, to jeśli rodzice będą podejmowali złe decyzje, wybierali złe szkoły i złych nauczycieli, to „mleka i miodu” nie będzie. Gdy urzędnicy państwowi będą podejmowali złe decyzje – również. Wolny rynek nie gwarantuje sukcesu. Na wolnym rynku, to obywatel wybiera i ponosi konsekwencje. Bez wolnego rynku, to urzędnik wybiera i nie ponosi konsekwencji. Ponosi je obywatel.
@ w czym problem? 16 listopada o godz. 20:44
Problem jest np. w tym, ze gimnazjum, gdzie egzorcyście Kozyrze dzieci zlizywały coś białego z kolan, jest publiczne. Tzn. utrzymywane z kasy podatnika.
Ale i tak Kuratorium, ministerstwo i Rzecznik Praw Dziecka razem z rodzicami byli oburzeni, ze zrobiono krzywdę dzieciom śmiejąc się z nich na Necie, bo zlizywały coś facetowi „w czasie kryzysu wieku średniego”. Jak sam się określał.
Facet bredził ze został rycerzem walczącym ze złem, ponieważ został porwany przed tron Boga.
Tam Duch Święty dał mu zbroje i miecz.
A Matka Boska dała mu tarcze.
Ba, Kozyra twierdził ze dostawał SMS od diabła.
Jeżeli tacy ludzie są dyrektorami szkól w III RP to można sobie darować jakiekolwiek zmiany.
@Michał
A co z dziećmi, za których wykształcenie i przyszłość rodzice nie chcą lub nie potrafią ponosić odpowiedzialności ?
@Jola
A co z dziećmi, za których wykształcenie i przyszłość urzędnicy nie chcą lub nie potrafią ponosić odpowiedzialności ?
Adam 2222 17 listopada o godz. 7:08
„Jeżeli tacy ludzie są dyrektorami szkól w III RP to można sobie darować jakiekolwiek zmiany.”
Mam nadzieję, że stanowią nieznaczną mniejszość. Nie musisz mnie przekonywać co do braku sensowności pomysłu nauczania katechizmu w szkole. Jestem przeciwny. Religioznawstwo, etyka czy filozofia – już bardziej, ale też nie w takim wymiarze godzin jak teraz. Podleganie katechetów(?!) biskupowi a nie dyrektorowi kompletnym idiotyzmem.
Za PRL funkcjonowały salki katechetyczne i tak w/g mnie powinno być teraz. Wojsko z poboru jest gorsze niż ochotnicze. Pobór też ma swoje zalety, ale akurat nie w w tej sytuacji. Episkopat uważa inaczej a politycy słuchają Episkopatu.
Jola 17 listopada o godz. 15:27
Michał 17 listopada o godz. 16:11
„A co z dziećmi, za których wykształcenie i przyszłość rodzice nie chcą lub nie potrafią ponosić odpowiedzialności ?
A co z dziećmi, za których wykształcenie i przyszłość urzędnicy nie chcą lub nie potrafią ponosić odpowiedzialności ?”
I w tym właśnie jest problem!
Szkoła jest potrzebna tylko tym ludziom, których poziom jest niższy od poziomu szkoły. Oczywiście operuje skrótami, uogólnienieami i uśredniam. Ujęliście w dwóch pytaniach potrzebę istnienia szkoły i kłopoty z jej zorganizowaniem. Dla jedynaka zamożnych, inteligentnych i „poukładanych” rodziców szkoła czy przedszkole to nie miejsce nauki ile jest 2 plus 2 ale okazja do „uspołecznienia”. Dla „umownego” dziecka z wielodzietnej rodziny być może jest bardziej miejscem do dowiedzenia się, że jest to 4. Życie jest bardziej skomplikowane i problem nie jest dyskretny ale raczej ciągły. I dlatego potrzeba w/g mnie wielu różnych modeli szkół a w nich różnych klas i różnych nauczycieli. Różne też powinny być modele finansowania.
Model amerykański jest sprzężeniem zwrotnym pozytywnym czyli polepsza szanse „lepszych” a pograsza szanse „gorszych”. Różnicuje zamiast wyrównywać. Pomimo wbudowania całego szeregu w założeniu wyrównujących mechanizmów. Dość powiedzieć, że zarówno Harvard jak i MIT, a więc dwie uważane za najlepsze uczelnie świata programowo oddzieliły rekrutację od wysokości czesnego. Jak zostaniesz przyjęty na Harvard a nie masz grosza przy duszy to uczelnia zapłaci za ciebie 100%. Harvard jest z tej polityki bardzo dumny i słusznie. MIT też wyjdzie ze skóry a przyjmie dobrego kandydata na studenta.
W skrócie – jak urodziłeś się głupim i nieodpowiedzialnym rodzicom to w USA masz niewielkie szanse. Jak mądrym i kochającym a tylko biednym – to już całkiem spore. Twoi rodzice muszą „tylko” przeprowadzić się do „dobrej dzielnicy” albo przynajmniej pół życia poświęcić na dojazdy. Ciągle słyszy się historie takie jak o rodzicach dowożącaych samochodem córkę do Nowego Jorku do szkoły muzycznej. Kilka godzin w jedną stronę. Nie stać było na mieszkanie na miejscu, nie stać było (nie było jak?) na samolot. Ojciec i matka na zmianę jeździli autem. Szkoła przyjęła za darmo. Julliard. Oni też mają politykę „najpierw kwalifikacja a potem pogadamy o pieniądzach”.
Nie uważam, aby dało sie dłużej zamykać oczy na ułomości systemu finasowania oświaty. Nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Jak się jednoczyć to sie jednoczyć. Ujednolicać systemy podatkowe, wyborcze i oświatowe. Nie unikać wyceniania kosztów i jakości produktu.
W dużej firmie jest dział szkoleń. Inżynierowie biorą różne kursy, które wcale nie są darmowe. Pracownik dajmy na to z działu kół zębatych bierze kurs programu ProE i jego kierownik płaci ze swojego budzetu działowi szkoleń. Wydawałoby się – strata czasu i mitręga. Po co przelewać wirtualne pieniądze z jednej kieszeni firmy do drugiej? A jednak bez tego firma nie znałaby kosztów swojej działalności.
Są dwie możliwości. Albo wszelkie stopnie kształcenia będą 100% płatne i do diabła z wyrównywaniem szans a w zamian kompletna wolność, czyli nic nikomu do tego, kto i gdzie się kształcił i gdzie będzie w przyszłości pracował – w Łodzi, Londynie czy w Singapurze, albo musi nastąpić modyfikacja w budżetowaniu. Nie może być tak, żeby biedniejszy mieszkaniec wsi finansował edukację bogatszemu „miastowemu” a biedniejszy Polak bogatszemu Niemcowi czy Anglikowi. Jak pokazać samorządowi korzyści z płacenia na szkołe, skoro jej absolwenci nie będą ani mieszkali ani pracowali na jego terenie? Dlaczego lokalny podatnik ma ponosić koszty?
W USA z danego miasta wyjeżdżają i do niego przyjeżdżają mniej więcej tak samo „kosztowni” pracownicy. W Europie jest inaczej – trwa przepływ w w jedną stronę. Z Polski na Zachód. W samej Polsce tak samo, ze wsi do miast. A płaci lokalny samorząd. Za co? Kto wróci na wieś? Ilu Anglików przyjedzie pracować do Polski?
prywatna szkoła ma taka samą dotację jak państwowa, tym samym powinna podlegać takiemu samemu prawu i kontroli jak państwowa
a nawet większą bo przeciętna prywatna szkoła zgarnia jeszcze sporo nienależnej dotacji na martwe dusze
ten komentarz odnosi sie do wpisu z 19.11.2006.
Pan „mcwal” – powinnismy sie znac bo ja z Bolkiem siedzialem
na angielskim w jednej lawce.
Ja mialem piatke. Nauczycielka angielskiego byla „Mary” przez
pierwsze lata i byla swietna nauczycielka.
Jak wszyscy inni. „School is what you make out of it”.
Ci ktorzy sie chcieli uczyc mieli po prostu piatki.
Chcialbym nawiazac kontakt z Panem „mcwal”. Kim jestes?
Bogdan
Wrócę do głównego tematu. Pamiętajmy, że pierwszą rzeczą w nauczaniu jest, żeby uczeń chciał się uczyć. Z wpisu nie dowiemy się, jakie podejście do nauki miała wspomniana uczennica. Może ma duże zaległości i korepetycje są jej potrzebne. A dyskutanci w procesie nauczania widzą tylko nauczyciela (oczywiście złego, bo tylko tacy są nauczyciele).
Polska to musi być jakiś naprawdę niezwykły kraj w którym prywatna edukacja się nie sprawdza. Na całym świecie się sprawdza, a u nas jakoś nie. Tak przynajmniej zaobserwował gospodarz bloga. Czy bardziej świadczy ta obserwacja o prywatnej oświacie, czy możliwościach intelektualnych gospodarza ?
Z g* bata nie ukręcisz, nawet w najlepszej szkole. Ale z innego materiału i owszem. Pod warunkiem że ktoś będzie ten bat kręcił, zamiast pić kawę na zapleczu. I tu jest gigantyczna przewaga szkół prywatnych nad publicznymi – w prywatnych nauczyciel nie może sobie odpuścić. I możecie, że się tak brzydko wyrażę, skoczyć szkołom prywatnym. Bo nawet wasi ukochani politycy SLD (no gdzie Leszek Miller posłał wnusię ?) chcąc zadbać o swoje dzieci i wnuki będą dbać o to by szkoły prywatne istniały i by panowała między nimi ostra konkurencja.
Tak a’propos konkurencji. Kozyra ma takie wyniki, że trudno z nim wygrać uczciwie. Ale dzięki „naszym przyjaciołom w mediach” lokalna konkurencja zyskuje jakieś szanse.
Zadne rozwiazanie nie jest idealne i jedyne. Jakosc szkol zarowno prywatnych jak i publicznych w duzym stopniu zalezy od tego jaka tradycje wypracowano przez lata ich istnienia. Zgadzam sie z opinia, ze kilkoro dzieci w klasie wcale nie gwarantuje wysokiego poziomu. Rodzice placa i za zdolnego ucznia i za przecietnego (ktorych jest wiekszosc), wiec jak mozna zaniedbac jednych kosztem drugich?
Dwoje dzieci w mojej rodzinie chodzilo do prywatnych szkol podstawowych, jedno w Warszawie, a drugie w Nowym Jorku. Owszem, grzecznie bylo w tych szkolach, ale obydwoje z nich rozkwitlo dopiero w dobrych szkolach publicznych, gdzie mozna z powodu wiekszej ilosci uczniow roznicowac poziom i rozwijac zainteresowaniam uczniow.
W wiekszosci przypadkow wysylanie dziecka do prywatnej szkoly, to snobizm rodzicow. Chyba ta moda troche w Polsce przechodzi. Wielu zorientowalo sie, ze za te pieniadze dzieci nie uzyskuja nic specjalnego.
Jesli chodzi o szkoly poza terenami Polski, to chwytliwe a skrotowe przyklady sa ogromnym uproszczeniem. Podobno we Francji katolickie szkoly prywatne sa elitarne.
Tego nie mozna powiedziec o takich szkolach w USA, gdzie dobra szkola publiczna (wyobrazcie sobie, takie sie zdarzaja) daje nie tylko lepsza edukacje, ale ucza zycia w spolecznosci i kreatywnosci.
@ El-ka
„Pamiętajmy, że pierwszą rzeczą w nauczaniu jest, żeby uczeń chciał się uczyć.”
To jest pójście na łatwiznę. Dobry nauczyciel powinien przemyśleć sobie taką metodę nauczania, aby mógł zachęcić najbardziej zniechęconego i naczyć najgorszego tępaka, który broni się przed nauką. Dobry nauczyciel powinien zakładać najgorszą opcję, a nie najlepszą. Szczególnie jeśli uczy w państwowej szkole, gdzie nauczanie jest przymusowe. Doprawdy trudno tam o kogoś kogo szczerze interesują retikula endoplazmatyczne, wojny napoleońskie czy „Syzyfowe prace”.
To nauczyciel na prywatnym kursie może się mniej starać, bo zainteresowany klient i tak dopyta. Chociaż i taki powinien zakładać najgorsze (bo np. dziecko do nauki zmuszają rodzice). Taka postawa po prostu sprzyja lepszemu nauczaniu. Myślenie „Co ja mogę zrobić aby było lepiej?” może dać lepsze owoce niż polecenia „Zacznij w końcu myśleć!”.
Uczeń natomiast, taki który chce się naprawdę nauczyć czegoś od nauczyciela, wkrótce się skutecznie zniechęci. Zaraz wyjaśnię dlaczego.
Uczeń też powinien zakładać najgorsze, jeśli chce się nauczyć. Powinien założyć, że nauczyciel może nie powiedzieć wszystkiego, może zapomnieć, może być leniem. Dlatego trzeba go dopytywać o wszystko, nawet kilka razy by się upewnić, wyciągać wnioski ze zdobytej wiedzy i wciąż o nie pytać, by szukać ich potwierdzenia u nauczyciela. Niestety, dość niewielu nauczycieli wytrzymuje ‚trudne’ pytania, albo nie ma na nie czasu, bo nie zrealizują programu. Nauczyciel szkolny niestety jest wyposażony we władzę oceniania i wydawania poleceń. Zatem słysząc pytania ‚niewygodne’ może ucznia ukarać oceną za niewiedzę albo polecić przygotowanie referatu na poruszony temat (także podlegającemu ocenie) – także ku rozbawieniu innych uczniów. Tak to szczera dociekliwość może zostać skutecznie wybita z głowy. Co innego z korepetytorem. Tego można pytać i pytać, nawet gdy po setnym powtórzeniu się czegoś nie rozumie, bo on bierze za to pieniądze. I nie ośmieszy przed klasą.
@Michał
>To jest pójście na łatwiznę. Dobry nauczyciel powinien przemyśleć sobie taką metodę nauczania, aby mógł zachęcić najbardziej zniechęconego i naczyć najgorszego tępaka, który broni się przed nauką. Dobry nauczyciel powinien zakładać najgorszą opcję, a nie najlepszą. Szczególnie jeśli uczy w państwowej szkole, gdzie nauczanie jest przymusowe. Doprawdy trudno tam o kogoś kogo szczerze interesują retikula endoplazmatyczne, wojny napoleońskie czy ?Syzyfowe prace?.<
1.W 1-2 godziny tygodniowo z 35 uczniami w klasie i programem na karku???Cudotwórca potrzebny od zaraz…;-)
2.To o czym piszesz oznacza po prostu potrzebę przewartościowania polskiego(!!!) lewackiego mitu szkoły(i to obowiązkowej!) jednakowej dla każdego ucznia!!!
Po co zmuszać kogoś do uczenia się rzeczy, które ani jemu ani nikomu innemu do niczego nie są potrzebne??? Kosztem jego realnych potrzeb…
„Niestety, dość niewielu nauczycieli wytrzymuje ?trudne? pytania, albo nie ma na nie czasu, bo nie zrealizują programu”.
No właśnie, ile czasu można poświecić na jednego ucznia kosztem kilku (kilkunastu, kilkudziesięciu) pozostałych? A program zrealizować trzeba, bo wszyscy na koniec zdają z tego egzaminy.
@Ula-kula, @El-Ka,
1. To skoro się nie da, to należy zadać fundamentalne pytanie o sens takiego nauczania.
2. Otóż to!
Michał, popracuj trochę w szkole, może wtedy znajdziesz odpowiedzi na fundamentalne pytanie.
Około 95% populacji nauczyliśmy czytać i okazuje się, że 90% z tych nauczonych nie wie po co, czy mocno się mylę?
@El-Ka, domyślam się. Zapewne chodzi o pieniądze.
Nie rozumiem autora który upatruje w liczbie uczniów przyczyn upadku nauczania. Janusz Piechociński na przykład zaczarował 517 z ponad 1000 delegatów. Ja bym chciał klasę 5 osobową ale z 5 stanowiskami komputerowymi.