Połowa klas na zdalnym

W moim liceum na razie tylko jedna klasa przeszła na zdalne nauczanie, ale z innych szkół dochodzą bardziej niepokojące wieści. W niektórych już połowa klas nie ma lekcji stacjonarnych.

Zaniepokojeni są rodzice. Na zebraniu z wychowawcą zastanawialiśmy się, jaki jest sens wysyłania całej klasy na zdalne nauczanie, gdy trzy czwarte uczniów zaszczepiło się przeciwko covid. Zaszczepieni powinni mieć prawo do uczestniczenia w lekcjach stacjonarnych, niech tylko niezaszczepieni siedzą w domu.

Mamy jednak takie prawo, które nie pozwala dyrektorowi szkoły sprawdzać, kto jest zaszczepiony, a kto nie. Żeby nie było oszustw, na kwarantannę trafiają niezaszczepieni, ale na zdalne nauczanie cały zespół. Wtedy mamy pewność, że żaden niezaszczepiony nie złamał kwarantanny i nie przyszedł do szkoły. Nie chodzi więc nikt z klasy, gdzie ktoś jest chory na covid.

Wmawiamy uczniom, że problemu nie ma. Przekonujemy, iż zdalne nauczanie jest tylko nieco gorsze od stacjonarnego. Aby się dzieciaki nie buntowały, nagradzamy je dobrymi ocenami. Mydlimy im oczy, aby system się nie rozpadł. Trochę potrwa, zanim zrozumieją, że fajnie jest siedzieć w domu i dostawać dobre stopnie za tak niewiele, ale niefajnie jest mieć braki w wykształceniu. Na razie buntują się tylko jednostki, większość uważa, że tak musi być. Zaszczepieni traktowani na równi z niezaszczepionymi – jaka w tym logika?