Premier obiecał nauczycielom 500 zł, ale…

Z obiecanych przez premiera 500 zł na wsparcie pracy zdalnej nauczyciele mogą nie zobaczyć nic. Żeby bowiem otrzymać cokolwiek, trzeba spełnić szereg warunków.

Rząd najpierw obiecał wsparcie, a chwilę potem rzucił nauczycielom kłody pod nogi. Żeby się odechciało ubiegać o pieniądze. Wielu zrezygnuje.

Po pierwsze, trzeba przedstawić rachunek imienny – na nazwisko nauczyciela – za zakup sprzętu (wykaz sprzętów, które podlegają refundacji, opublikuje MEN). Po drugie, liczą się tylko rachunki wydane od 1 września do 7 grudnia 2020. Rachunki z innymi datami można sobie w ramki włożyć. Jeśli ktoś przygotował sobie warsztat pracy przed rozpoczęciem roku szkolnego, dostanie figę.

No ale można coś jeszcze sobie kupić. Byle do 7 grudnia, bo potem będzie za późno. Trzeba jednak czekać, aż MEN opublikuje listę sprzętów podlegających refundacji. Na razie jej nie ma. Jak już będzie, nauczyciele rzucą się i zaczną kupować, byle szybko, inaczej 500 zł przejdzie koło nosa.

Po co to wszystko? Przecież kwota jest symboliczna. To nie 5 tysięcy, za które naprawdę można by coś sensownego kupić do pracy zdalnej. Natomiast 500 zł to raczej symboliczny gest, dowód, że rząd jest świadomy, iż nauczyciele dokładają z własnej pensji do pracy online. Więc po co te utrudnienia? Trzeba było albo nie dawać wcale, albo dać bezwarunkowo. Żeby faktycznie ulżyć nauczycielom w pracy. Tymczasem dano tak, żeby nie dać.

Więcej uwag o 500 zł dla nauczycieli tutaj.