Rząd strzela dyrektorom szkół w plecy

MEN chce, aby w okresie pandemii dyrektor podejmował decyzję, jakie nauczanie ma być prowadzone w jego szkole. Stacjonarne, online czy hybrydowe? Ten pomysł nie wzbudził jednak entuzjazmu. Dyrektorzy nie chcą brać na siebie takiej odpowiedzialności.

Jeden z szefów zdecydował się wyjaśnić na łamach Głosu Nauczycielskiego, dlaczego nie chce decydować. Jarosław Pytlak, dyrektor szkoły publicznej, mówi, iż nie jest epidemiologiem, nie zna się na wirusach, dlatego:

nie życzę sobie, by wrabiano mnie w wyręczanie pionu sanitarnego. Ani ja jako dyrektor, ani tym bardziej urzędnicy kuratorium nie mamy żadnych kwalifikacji do podejmowania decyzji z zakresu epidemiologii: wiedzy ogólnej o sposobach rozprzestrzeniania się wirusa, i szczegółowej, o sytuacji epidemicznej w najbliższej okolicy” (źródło tutaj).

Mimo to nie tylko MEN próbuje to kukułcze jajo podrzucić dyrektorom, także Ministerstwo Zdrowia chce, aby dyrektor szkoły decydował oraz ponosił za to pełną odpowiedzialność. Głos inspektora sanitarnego ma mieć charakter jedynie opinii, którą dyrektor może wziąć pod uwagę, ale nie musi. Taka jest wola rządu, aby inspektor sanitarny był jedynie doradcą, ale decyzję musi podejmować dyrektor szkoły (szczegóły tutaj).

Co mogą zrobić dyrektorzy? Powinni albo się zbuntować, to najlepsze wyjście, nie przyjąć takiego prawa. To przecież strzał w plecy. Tylko czy dyrektorzy potrafią się zbuntować? Ilu jest odważnych szefów, którzy potrafią swój gniew skierować wyżej, do swoich przełożonych, a nie tylko niżej, do swoich podwładnych? No ilu?

Albo – co bardziej realne – należy dogadać się z innymi dyrektorami i o zamknięciu bądź otwarciu szkół decydować wspólnie. Razem, kadro zarządzająca szkołami, razem, działajcie zespołowo przynajmniej w regionie, inaczej się nie pozbieracie. Ja już topię smalec i suszę kiełbasy. Jak traficie do pierdla, będzie jak znalazł. Może dostanę zgodę na odwiedziny.