Z czego zrezygnować?

Jakoś tak wyszło, że zafundowaliśmy dzieciom 40 godzin w tygodniu. Samych lekcji, a przecież są jeszcze codziennie zadawane prace do domu. Ile to w sumie godzin, boję się liczyć. Szkoła przygotowuje uczniów do życia: do pracy na dwa-trzy etaty, do harówki.

Ponieważ długo tak żyć się nie da, uczniowie kombinują, z czego by tu zrezygnować. W liceum pierwszoklasiści rezygnują z religii lub etyki (dwie godziny do przodu), biorą od lekarza zwolnienie z wuefu (trzy godziny). Zostaje więc 35 lekcji (po 7 dziennie). Wciąż dużo. Odważniejsi proszą rodziców o zwolnienie z lekcji ostatnich i usprawiedliwienie nieobecności na pierwszych. Wtedy da się żyć.

Drugoklasiści kombinują już non stop. Wciąż słyszę, jak zmawiają się, czy idą na daną lekcję, czy nie. Mam wrażenie, że każdy uczeń ma podpisane przez rodziców in blanco kartki zwolnień, które wypisuje wg własnego widzimisię. Jak już się zmówią, że np. na polski nie idą, to nagle dziesięć osób biegnie do wychowawcy z kartkami od rodziców, że dziecko musi natychmiast wyjść ze szkoły, bo ma wizytę u specjalisty. Dzięki tolerancyjnym rodzicom i wyrozumiałym wychowawcom też da się żyć.

Klasy maturalne chodzą już tylko na przedmioty maturalne. Jak czegoś nie zdają, to nie chodzą. Proste, prawda? Oficjalnie każdy ma lekcji od groma, ale prawie na nic nie chodzi, bo przecież uczy się do matury. Niektórzy przychodzą tylko na sprawdziany. Da się żyć.

Dzięki temu wszystkiemu nauczycielom też jest lżej. W klasie pierwszej frekwencja na poziomie 70-80 proc. W klasie drugiej połowy uczniów zwykle nie ma. W klasie trzeciej pracuje się z tymi, którzy są. I szafa gra.