Gdzie się podziali matematycy?

Nie pamiętam, aby moje liceum kiedykolwiek szukało nauczyciela matematyki i nie mogło znaleźć. Nie pamiętam, aby ogłaszało się na stronie kuratorium i prosiło o składanie wniosków. Niestety, chętnych brak (ogłoszenie tutaj).

Nie pamiętam, abyśmy kiedykolwiek w ten sposób w ogóle szukali nauczyciela, nie tylko matematyki, ale kogokolwiek. Do nas przychodziło się do pracy z polecenia, przez znajomości, nigdy z ulicy. Jeszcze kilka lat temu trzeba było najpierw popracować za darmo, prowadząc koło zainteresowań albo jakąś inną formę wolontariatu. Należało się zasłużyć, wkupić w łaski. Dyrekcja przebierała w podaniach i kręciła nosem. Ten za stary, ten za młody, tamtemu źle z oczu patrzy, inny za brzydki, a w kolejnym będą się licealistki kochały.

Szukają też inne szkoły. Nie tylko podstawówki ulokowane na peryferiach miasta, ale – tak jak my – dobre licea w centrum. Szukają, ale już wiedzą, że mogą nie znaleźć. Wezmą więc każdego: kulawego, łysego, bez zębów z przodu i takiego, co sepleni. Stulatka też przyjmiemy albo studenta. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. W ostateczności wyślemy na kurs matematyki rusycystę albo innego filologa. C’est la vie.