Szkoły nie chcą chorych dzieci

Przychodzą rodzice do wychowawcy z informacją, że u dziecka zdiagnozowano chorobę wymagającą operacji. Lekarze zabieg wyznaczyli dopiero za miesiąc i poprosili, aby uważać. Dziecko może chodzić do szkoły, ale na specjalnych warunkach.

Rodzice proszą wychowawcę o pomoc. Dziecku trzeba zapewnić opiekę zarówno na lekcjach, jak i podczas przerw. Chodzi o to, aby rówieśnicy nie popchnęli, nie uderzyli, nie wciągnęli do głupiej zabawy itd. A poza tym potrzebne jest czujne oko, aby w porę dostrzegło ewentualne zagrożenie. Zdaniem lekarzy nic się nie powinno przez miesiąc wydarzyć, ale rodzice chcą mieć pewność, że ktoś dodatkowo zatroszczy się o ich pociechę. Czy szkoła może coś zrobić?

Jako rodzic pewnie bym się zdziwił, gdybym usłyszał od wychowawcy, że szkoła nie może wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. Lepiej niech dziecko siedzi przez miesiąc w domu i czeka w spokoju na operację. Natomiast jako nauczyciel wcale się nie dziwię. W publicznej placówce nie ma warunków dla dzieci wymagających szczególnej troski. Nauczyciele mają na głowie tysiące spraw, biegają po szkole niczym zestresowane mrówki, nie daliby rady zająć się chorym dzieckiem. Nie ma żadnej wolnej osoby, którą można by wyznaczyć do opieki. A pedagog? A bibliotekarz? Zajęci tak samo albo jeszcze bardziej. Jak mają chwilę wolnego, to idą na zastępstwa, bo tak jest taniej.

Wychowawca radzi rodzicom, aby trzymali dziecko w domu. Co z tego, że rwie się do nauki. Miesiąc szybko zleci. Przez ten czas nie wydarzy się w szkole nic takiego, czego nie dałoby się nadrobić domowymi sposobami. Nie warto ryzykować. Całe szczęście, że operacja nie została wyznaczona za pół roku, bo wtedy dopiero byłby kłopot. Ewentualne pretensje proszę kierować pod adresem lekarzy. Czy to nie dziwne, że nie operują natychmiast?