Najtrudniejsza lekcja

Mam za sobą najtrudniejszą lekcję, czyli zebranie z rodzicami. Przez bitą godzinę wylewałem siódme poty, tłumaczyłem się za siebie, kolegów i dyrekcję, delikatnie informowałem o problemach z dziećmi, przedstawiałem szkołę w barwach sukcesów i cudów. W porównaniu z tym wszystkie inne lekcje to łatwizna.

Byłoby jeszcze gorzej, ale frekwencja na zebraniu była mizerna. Przyszedł zaledwie co trzeci rodzic. Już przy frekwencji 50-procentowej robi się gorąco, a gdy jest komplet, wtedy sytuacja wymyka się spod kontroli. Całe szczęście, wielu rodziców nie przychodzi na szkolne zebrania, bo ma ważniejsze sprawy.

Znam nauczyciela, wspaniałego pedagoga, który jak tylko obejmie wychowawstwo, natychmiast zaczyna pracę nad rodzicami, aby nie przychodzili na żadne z nim spotkania. W tej dziedzinie ma zdumiewające sukcesy. Byłem kiedyś świadkiem, jak osiągnął zerową frekwencję. Z podziwem patrzyłem, jak wszedł do swojej sali, spojrzał na puste krzesła, poczekał kilka minut i poszedł do domu.

Podobno na poprzednim zebraniu załatwił rodziców tekstem: „Proszę państwa, nie mam wam nic do powiedzenia”. Po czymś takim ma zapewniony święty spokój. A my wszyscy musimy siedzieć do nocy, bo rodzice naszych uczniów mają zawsze tysiące spraw do załatwienia i w żaden sposób nie dają się zniechęcić.