Szkoły niższe jak wyższe
Uczelnie niepubliczne nie zdążyły się dobrze rozwinąć, a już upadają. Te, które nie upadają, stanęły w miejscu. Nieliczne jeszcze się poruszają. Więc jak ktoś jest ambitnym uczonym, to musi wybiegać myślą poza uczelnię – czemu nie w kierunku szkoły niższej?
Do tej pory pracownicy uczelni tworzyli przede wszystkim licea jako przybudówki szkoły wyższej. Niektórzy tworzyli te przybudówki w rozmiarze XXL, czyli liceum połączone z gimnazjum. Nadal jednak celem było przygotowanie przyszłych studentów. Teraz pracownicy uczelni coraz śmielej zakładają szkoły podstawowe, ale jako cel sam w sobie, a nie dla przyszłej chwały uczelni.
Nieudane wprowadzenie 6-latków do szkół miało tę dobrą stronę, że uświadomiło społeczeństwu, jak bardzo podstawówki są nieprzygotowane na przyjęcie maluchów. Nauczyciele szkół publicznych robią, co mogą, ale trzeba kilkunastu lat, aby poprawić wizerunek tych placówek. I właśnie kiepski PR publicznych podstawówek, w których talenty dzieci podobno się marnują albo w najlepszym razie nie rozwijają, inspiruje pracowników uczelni do zakładania własnych szkół. Tak oto powstają podstawówki, nad którymi pieczę sprawują znaczące osobowości polskiej nauki.
Jedną z takich inicjatyw jest szkoła, która korzysta z autorytetu prof. Bogusława Śliwerskiego (zob. uwagi patrona). Nazwisko opiekuna robi wrażenie, deklaracje założycieli też trafiają do przekonania (zob. stronę internetową placówki). Jak jednak będzie, trzeba poczekać, gdyż to dopiero początki. W każdym razie zapala się zielone światło dla niepublicznych podstawówek, natomiast gaśnie dla uczelni. Wybór szkoły podstawowej to dzisiaj twardszy orzech do zgryzienia niż wybór uczelni. Na niepublicznych szkołach wyższych już połamaliśmy zęby, oby lepiej nam wyszło z podstawówkami.
Komentarze
Nieudane wprowadzenie 6-latków uświadomiło mi jak durne, konserwatywne społeczeństwo mamy i ile lat pracy przed nami żeby to zmienić.
Na szkołę w dodatku nie można liczyć.
Bo placówki mamy przygotowane a tam gdzie nie są, to wina władz lokalnych które tak jak duża część społeczeństwa sabotowały reformę.
„Nauczyciele szkół publicznych robią, co mogą, ale trzeba kilkunastu lat, aby poprawić wizerunek tych placówek.”
Nauczyciele szkół publicznych robią co mogą, żeby takich prywatnych szkół powstawało coraz więcej.
Bo tam gdzie się państwowe nie sprawdza, tam zawsze powstanie by pass prywatny.
Pisze Gospodarz, że inspiracją dla ich powstawania jest to ,że w publicznych placówkach talenty dzieci podobno się marnują albo w najlepszym razie nie rozwijają i to inspiruje pracowników uczelni do zakładania własnych szkół.
Podobno?
To oni tego nie sprawdzili i się za biznes biorą?
Sprawdzili, nie podobno, marnują się i nie rozwijają a sprawcami są nauczyciele tych placówek.
Może napisze Gospodarz, jakie są kryteria przyjęcia nauczyciela do takiej szkoły?
Bo jeżeli chodzi o założenia o których przeczytałem, to wypisz wymaluj MEN by się pod nimi podpisał, a może gdyby poszukać, to takie same są.
Więc w czym różnica, dlaczego rodzice będą czesne płacić mimo, że na edukację już łożą, w podatkach?
A różnicą są nauczyciele właśnie.
Ciekawe jakie pensum będzie w tej szkole, wie Pan?
Karta Nauczyciela będzie obowiązywała?
Słyszeli Państwo nowiny?
MEN zdecydował się – podobno ostatecznie – na likwidację prezentacji i zamiast nich wprowadzi ustne odpowiedzi na wylosowany temat połączoną z rozmową z komisją (powstanie ogólnopolska baza pytań). Projekt pilotażowy został już zamknięty. Będzie się działo…
SZKOŁY NIŻSZE na potrzeby wyższe a społeczeństwo … ZBOCZONE?
„Nauczyciele szkół publicznych robią, co mogą,ale trzeba kilkunastu lat, aby poprawić wizerunek tych placówek (…) Wybór szkoły podstawowej to dzisiaj twardszy orzech do zgryzienia niż wybór uczelni….”
Czyżby?
„…Coraz więcej rodziców ze Śląska Cieszyńskiego (Polska) posyła dzieci do szkół i przedszkoli w Czechach…”
Jak już wielokrotnie pisałem, celem oświaty, w wolnym świecie spirytus edukacyjny społeczeństwa flat ubi vult I słowo corpusem delicti stało się, jak WYŻEJ.
Chociaż ani ten spirytus niższy, ani wyższy, tylko, w perspektywie publicznej oświaty – zboczony
To jest wyższa, kierunkowa szkoła społeczna dla mentalności etatysty publicznego – most na Olzie z uciekającym społeczeństwem, drodzy Państwo.
A my, czekajmyż publiczni, na Godota w dressie O’Broniarza…wizerunku, rzecz jasna, bo o to jak się zdaje chodzi w temacie wpisu.
Za późno i nie na temat.
Hi hi.
I jeszcze addendum – link do mostu na Olzie.
http://wyborcza.pl/1,76842,11368418,Do_szkoly_przez_most__czyli_jak_Polak_maly_idzie_za.html
Parkerze,
nic nie wiem na temat warunków pracy i płacy w nowej szkole. W planach jest dopiero pierwsza klasa podstawówki. Zatem na razie pracowników za wielu nie trzeba. Być może założyciele wezmą to na siebie i sami będą uczyć i wychowywać. Uprawnienia mają.
Pozdrawiam
DCH
czeskie szkoły są atrakcyjne ze względu na czeskie dzieci – kiedy tylko większość stanowić będą polskie, skończy się raj. Ciekawe, gdzie Czesi umieszczą swoje dzieci, by uchronić je przed wybuchami polskiego temperamentu. Zastanawiam się, co z nauką religii. Chyba episkopat będzie się domagał objęcia opieką, a zapłaci strona polska..
Panie Gospodarzu.
Tekst bardzo ciekawy. A jeszcze bardziej inspirujący. Porusza co najmniej kilka ciekawych zagadnień.
Nie tylko na tym forum słyszę, ale i z różnych zaułków szkolnych, krytykę totalną działań, reform i zamierzeń MEN.
Chyba od czasów Kuberskiego nie było ministra edukacji, który zasłużyłby na dobre słowo. (A wcześniejsi tylko dlatego śpią spokojnie, że Kuberskiego mało kto ze współczesnych belfrów pamięta, o poprzednikach nie wspominając).
Nauczyciele więc chcieliby, ale nie mogą. Oni oddają cały swój czas, myśli i starania, ale wszystko niweczy MEN sięgając mackami podległych urzędników do każdej szkoły i do każdej klasy.
Sądziłem więc, że nauczyciele marzą, by mieć wpływ, by móc coś zmienić.
Ale nie. Jeżeli instytucja, jak najbardziej, oświatowa, rękami, jak najbardziej, pedagogów tworzy szkołę podstawową, w której ma możliwość nieco funkcjonowanie jej zreformować, rzesza pedagogiczna powinna pląsać z zachwytu. A nie pląsa.
Dlaczego?
Gdybyż to jakieś stowarzyszenie krwiopijców. Ale nie. Albo zbiorowisko ignorantów pedagogicznych. Ale nie. Jak najbardziej poprawność zawodowa ją tworzy.
Czego więc ma dotyczyć jakaś ta wytęskniona reforma?
Co jest w szkole ważne? I kto?
W ostatnich dniach o takich ważnych sprawach rozprawialiśmy. Ważne jest np. poratowanie zdrowia; dlaczego limitowane do trzech razy sztuka? A jak ktoś częściej podupada? Gdyby znieść limit – to byłaby jakaś reforma. Warunki pracy – nie tylko fizyczne i płacowe ale i psychiczne – jak postulował jeden z komentatorów w poprzednim odcinku ? zapewnienie komfortu przebywania w szkole (nauczycieli) – to też byłaby reforma. Śiganie mobbingu i wypalenia. Poprawa współdziałania dyrekcji z gronem w walce z wrogami szkoły (rodzicami) – patrz ten sam komentarz – to też jakaś reforma.
Jeszcze problem z uczniami; jest ich raz milion więcej, potem milion mniej; należałoby zagwarantować wszystkim nauczycielom zatrudnienie i szkołę w pobliżu miejsca zamieszkania – o – i to jest pole popisu dla reformy.
Może komuś się to wyda bez związku. Moja pierwsza firma, w której pracowałem. Wtedy: prawie 3 tys. pracowników, z czego blisko czwarta część zajmująca się zapewnieniem pracownikom mieszkania, wyżywienia, wypoczynku, utrzymaniem wczasowisk a blisko połowa to służby pomocnicze przez większość czasu oczekujące, aż będą potrzebne. Dziś: 800 pracowników, kilkakrotnie (zależnie od wydziału) większa (tonażowo) produkcja.
„Do tej pory pracownicy uczelni tworzyli przede wszystkim licea jako przybudówki szkoły wyższej. Niektórzy tworzyli te przybudówki w rozmiarze XXL, czyli liceum połączone z gimnazjum. Nadal jednak celem było przygotowanie przyszłych studentów. Teraz pracownicy uczelni coraz śmielej zakładają szkoły podstawowe, ale jako cel sam w sobie, a nie dla przyszłej chwały uczelni.”
Nic w tym chyba dziwnego ani zdrożnego. Proces edukacyjno-wychowawczy jest procesem ciągłym. Zaczyna się w podstawówce i zmierza do wyższej uczelni (nie zawsze).
Jest ciągły przynajmniej z punktu widzenia ucznia.
Ale już niekoniecznie z punktu widzenia nauczyciela.
Nauczyciel w gimnazjum dziwi się, jak gdyby jego uczniowie stanowili tabula rasa nieskażoną sześcioletnim pobytem w szkole podstawowej.
Nauczyciel np. liceum znowu dziwi się, oczekuje, że jego uczniowie, owszem, pod względem wiedzy lub nawet umiejętności jakąś przeszłość edukacyjną mają, jednakże pod względem wychowania społecznego – że nigdy w żadnej szkole nie przebywali. Dziwi się ich stosunkowi do pracy, do swoich obowiązków, wyobrażeniom o funkcjonowaniu instytucji itd. A to przecież w szkole kształtowały się ich postawy w zakresie społecznym, to pierwsza instytucja, o której nie słuchali, ale w której uczestniczyli – i to z pozycji jej najsłabszego członka.
Twierdzenie, że szkoła nie wychowuje, to zwykła mistyfikacja. Wychowanie (lub deprawacja) postępuje głównie i najsprawniej nie przez słuchanie ale przez uczestnictwo.
Jeśli będziemy pamiętać, gdzie przebywała młodzież przez sześć, czy dziewięć lat, wiele zachowań stanie się natychmiast zrozumiałe.
Stwierdzenie, że uczelnia tworzy licea „dla siebie”, gimnazja już mniej a podstawówki w ogóle jest całkiem chybione. W liceum często jest za późno naprawić skrzywienia z początków obcowania ze szkołą.
„Nauczyciele szkół publicznych robią, co mogą, ale trzeba kilkunastu lat, aby poprawić wizerunek tych placówek”.
Kilkanaście lat temu mój najstarszy syn rozpoczynał naukę w szkole podstawowej. Niedawno najmłodszy ją opuścił (przez przypadek była to ta sama szkoła – staram się każdorazowo aby to była najlepsza szkoła w rozsądnej odległości). Jeżeli owa „poprawa” będzie kontynuowana w takim tempie, to – chciałbym oszczędzić przyszłym wnukom sprawdzania na własnej skórze tej poprawy.
Gospodarz,
No ale w końcu zaczną zatrudniać, to jak Pan myśli, będą brali każdego kto ma odpowiedni papier, czy jakąś selekcję zrobią?
Korci Pana żeby tam dziecko posłać?:):):)
Mam nadzieję, że Pan tego nie zrobi, bo z przyjemnością będę obserwował jak się będzie Pana stosunek do szkoły zmieniał jak będzie patrzył z pozycji rodzica. Nie mogę się doczekać, to już w przyszłym roku?
Zazu, kto zyska na tym? Korepetytorzy.
Parkerze,
nie stać mnie na prywatną szkołę dla dziecka, za dużo kredytów do spłacenia. Posyłam zatem do publicznej. Ta, którą wybrałem, wydała mi się sensowna, przyjazna i dziecku też się spodobała. Jaka się okaże w codzienności, będę opisywał od 1 września.
Pozdrawiam
DCH
@aa
20 marca o godz. 9:22
Już wiemy, jaka jest przyczyna, że szkoły u nas są, jakie są.
To jest wina dzieci.
Naszych polskich.
Należy więc czym prędzej sprowadzić do szkół jakieś lepsze dzieci. Z Kamczatki albo z Madagaskaru, rzecz do zastanowienia. Szkoła odetchnie.
A najlepiej z Bangladeszu; tam jest bardzo dużo dzieci, więc bez trudu obdzielą i swoje szkoły, i nasze.
Gospodarz
No to czekamy do września:)
To będzie bardzo interesujące jak Pan będzie opisywał, czy nie będzie Pan miał z tyłu głowy, że mają zakładnika. Teraz, za to co Pan pisze odpowiada sam i sam ponosi ewentualne konsekwencje, ale jak sprawa będzie dotyczyła nauczycieli którzy Pana dziecko uczą? Na początku to luzik, jedna pani, zazwyczaj lubiąca dzieci jeżeli się na taka specjalizację zdecydowała, ale w czwartej klasie się zacznie. Nielubienie przedmiotów przez nauczycieli ich uczących.
W polskiej publicznej szkole ale co gorsze wśród rodziców panuje przekonanie, że dobry nauczyciel to srogi i wymagający nauczyciel. Mam takich srogich w szkole swoich dzieci i dziecko nie chce się uczyć ich przedmiotów. Bo się ich boi i nauka ich przedmiotów się mu ze stresem kojarzy. Dziecko nie potrafi swoich uczuć ukrywać, więc się szybko z wzajemną niechęcią ze strony nauczyciela spotyka. A że niechętnie do ich przedmiotów podchodzi za ich sprawą, to ma słabe wyniki, więc się z ciśnieniem z ich strony spotyka i kółko się kreci.
Jak Pan myśli, że się tacy nauczyciele się Pana dziecku nie trafią, to jest pan w błędzie, statystycznie nie ma dziecko szans.
Oczywiście nie życzę nikomu takich doświadczeń, może to ja mam tylko pecha ale jak czytam niektóre komentarze pod blogiem, to czasami uważam, że i tak nie jest najgorzej:):):).
Pozdrawiam
corleone
20 marca o godz. 11:28
„Sądziłem więc, że nauczyciele marzą, by mieć wpływ, by móc coś zmienić.
Ale nie. Jeżeli instytucja, jak najbardziej, oświatowa, rękami, jak najbardziej, pedagogów tworzy szkołę podstawową, w której ma możliwość nieco funkcjonowanie jej zreformować, rzesza pedagogiczna powinna pląsać z zachwytu. A nie pląsa.
Dlaczego?”
– – –
Dlaczego?
Widzę, że Twoje, corleone, trzeźwe wpisy próbują poruszyć na nowo z posad bryłę ciała pedagogicznego.
A jest to bryła rządząca się prawem zachowania masy.
Gdy już masa się ułoży wygodnie i uwłaszczy na groszu publicznym, wszelką energię generuje i spożywa wyłącznie w celu zachowania zawłaszczonych pozycji.
Nic to ani dziwnego ani nowego w psychopatologii społecznej, więc życzę Ci ożywczych wyjaśnień ze strony ciała, dlaczego musi być, jak jest a nawet bardziej.
Bo jakby się co zmieniło, to już byłby (i jest!) zamach polniszowego wirtszaftu (czyli, jak obwieszczono tu czas jakiś temu: obywateli i demokratycznych władz) na belferskich wallenrodów, narażających bez ustanku zdrowie i życie dla publiczności – swojego zatrudnienia.
Jakkolwiek, to dyskusyjne ociosywanie koła w kwadrat celem wynalezienia go, bawi nieustannie 🙂
Tymczasem społeczeństwo głosuje nogami, zmykając do Czech albo biorąc kredyt – jedni na konsumpcję a inni na edukację, wolną od tej ‚publiczności’.
Były czasy, kiedy dorosły mężczyzna uczestniczył w życiu córki swojego przyjaciela niemal od chwili jej narodzin. Współwychowywał ją, był kochającym i troskliwym wujkiem. Wszystko po to, żeby mieć na dziewczynę baczenie i w odpowiedniej chwili pojąć ją za żonę, co było ogólnie przyjęte i wielce a propos.
Wszystko to w pewnych kręgach, rzecz jasna.
@parker
20 marca o godz. 15:25
„Na początku to luzik, jedna pani, zazwyczaj lubiąca dzieci jeżeli się na taka specjalizację zdecydowała,”
Parker, różnie to bywa. Kiedy mój najmłodszy syn rozpoczynał podstawówkę, w wybranej szkole wprowadzono ryzykowny pomysł; dano rodzicom możliwość wyboru „pani” dla swojego dziecka – w sposób nielimitowany. W rezultacie do pani A zapisano ponad połowę dzieci, do pani B nieco mniej, do C i D po parę osób a do E i F – zero.
Wnioski można wyciągnąć co najmniej trzy:
1) Rodzice, wbrew powielanym w określonych kręgach mitom, żywo interesują się edukacją swoich dzieci.
2) Teoria i praktyka zarządzania oświatą w zakrecie polityki kadrowej jest w wieku… przedszkolnym.
3) Wbrew socjalistycznej teorii równości nauczycielskiej, nauczyciel X – jaki jest – każdy widzi.
P.S. W kolejnym roku zrezygnowano ze stwarzającego same problemy pomysłu. Dzieci od A do F – przydzielono pani X, od G do L – pani Y itd. Niech się roszczeniowi rodzice nie wcinaja w sprawy, na których się nie znają.
corleone
Widzisz, ja mam inne doświadczenia. W klasie moich dzieci działają komitety samozwańcze mam.
No tak się złożyło, że maja jakiś wpływ na dyrekcję.
Wylobbowały dla mojej klasy nauczycielki z gimnazjum, żeby poziom był wyższy.
A kiedy będzie wysoki?
No jak pani będzie sroga i wymagająca.
Bo jak większość konserwatywnego społeczeństwa sądzą, że dziecko się nie może lubić uczyć, nie mieści im się to w głowie, więc taka pani dobrze do nauki przymusi.
Nie ma się im co dziwić, taką naukę odebrały, takie maja osobiste doświadczenia.
Wybór nauczyciela, w cywilizowanych warunkach, nie jest ani festiwalem sympatii (przed rodzicami) ani konkursem kumoterstwa (ze strony zarządzających szkołą).
Po pierwsze, jeśli w ogóle rodzice mają w tej sprawie coś do powiedzenia (co świadczy o cywilizacji a nie łasce czy sile przebicia), to rolą szkoły jest umożliwić im świadomy wybór, rolą nauczyciela jest zaprezentować swą ofertę.
Po drugie, ofertą nauczyciela jest kompetencja realizacji celu edukacyjnego w danych warunkach ORAZ przedstawienie rodzicom tego celu w sposób odpowiadający na ich potrzeby i dowodzący, że nauczyciel ma zdolność zapewnić tę kompetencję właśnie ICH dziecku, indywidualnie, choć w ramach pracy z grupą (klasą).
Po trzecie, rodzice i nauczyciel zawierając ten swoisty kontrakt edukacyjny, muszą umówić się co do sposobu realizacji i mierzenia wyniku przedsięwzięcia, aby ocena dalszej pracy nauczyciela nie była oderwana od kontraktu (np. wg kryteriów stopnia spolegliwości czy bezkompromisowości belfra wobec rodziców/nauczania).
Tak więc, oczywista w cywilizacji podmiotowość rodziców i dzieci wymaga aktywnej i kompetentnej postawy ze strony instytucji szkoły i nauczycieli.
Bez takiej zdolności ludzi, tworzących ofertę edukacyjną instytucji, pozostałe szczegóły procesu selekcji nauczyciela czy edukacji są jedynie czczą dyskusją – akademicką i jednocześnie dyletancką.
Przypomina mi to niestety zamierzchłe rozważania ekonomistów socjalizmu, dlaczego i po co kapitalizm mami, że jest w stanie zapewnić ciągłość zaopatrzenia w papier toaletowy, skoro wiadomo empirycznie, że to niemożliwe.
Jak empiria, taka jasność bytu.
@parker
21 marca o godz. 16:00
Przyznaję, trochę mi się udało w opisywanym roczniku. 😉
Zjawisko opisywanych przez Ciebie „komitetów” znam.
Jadnak oczekiwań od nauzcyciela, o których piszesz, nie wiązałbym z konserwatyzmem społeczeństwa.
To z jednej strony syndrom mitu; społeczeństwo bezwiednie odbiera składniki rzeczywistości szkolnej jako konieczność, jako cechy tożsame z naturą szkoły.
Z drugiej strony występuje zjawisko bardziej złożone. Podstawowa potrzeba bezpieczeństwa wymaga istnienia prostych i jasnych reguł postępowania i funkcjonowania w społeczności. Dotyczy to wszystkich grup w danej społeczności (w tym wypadku szkolnej) Jak te reguły wyglądają w praktycznej relizacji, dobrze wiemy, a nasz Gospodarz skrzętnie nam przypomina. Prowadzi to do relacji przypominających zabawę w policjantów i złodziei, a jeśli ktoś traktuje poważnie cele, czy zasady deklarowane, może narazić się co najwyżej na politowanie jako bezdennie naiwny.
Że uczniowie te reguły (że nie ma reguł) przyswajają, to oczywiście niepojęte.
Nie wiem w jakim wieku są Twoje dzieci.
Dla mnie co roku większym problemem jest przekonanie synów, „że jutro warto pójść do szkoły.” Kilka tygodni temu jeden z synów miał tygodniową przerwę z powodu choroby.
W piątek poczuł się lepiej, więc przypomniałem mu o nadrobieniu zaległości. Ponieważ uporał się z tym podejrzanie szybko, podejrzewałem go, że chce się wykręcić. Po skonsultowaniu jednak z rodzicami paru kolegów i przeanalizowaniu dzień po dniu i godzina po godzinie okazało się, że syn właściwie prawie nic nie stracił. W ciągu tygodnia odbył się jedynie: sprawdzian z matematyki, nowy temat z muzyki i dwie lekcje j.polskiego. Na pozostałych lekcjach nie wydarzyło się NIC. (W podziale godzin ma ponad 30 lekcji). Do sprawdzianu przygotował się w poprzednim tygodniu a trudno uzupełnić braki z geografii (ustawialiśmy krzesła na sali gimnastycznej), z niemieckiego (było zastępstwo, więc nic nie było), z fizyki (byliśmy na komputerach i każdy robił co chciał), z matematyki (pani była na wycieczce) itd.
Dzisiaj idzie do szkoły na trzecią lekcję.
Muszę mu wytłumaczyć, że te dwie „nieodbyte” były bardzo ważne, ale nic się nie stało. Tak musi być. I tak jest najlepiej. A tych odbytych ma się porządnie nauczyć. A tych nieodbytych – sam już nie wiem.
Masz rację, (wcześniejszy wpis) że schody zaczynają się w czwartej klasie.
Jeżeli poświęci się czas, zaangażowanie i pomysłowość (jeszcze trochę szczęścia), można trafić na całkiem niezłą panią początkową. (czasam zdarza się wygrać na loterii).
Ale w zespole statystyka jest nieubłagana. (co miesiąc regularnie z loterii nie da się utrzymać)
@Gekko
21 marca o godz. 17:57
Zgadzam się z wywodem o warunkach cywilizowanych.
Jednakże żyjąc w warunkach zastanych tu i teraz:
Po pierwsze rodzice mają coś do powiedzenia wyłącznie dzięki determinacji, pomysłowości i sile przebicia.
Co więcej odbywa się to kosztem dzieci i rodziców, którym tych cech i gotowości działania brakuje. W moim przykładzie o paniach A – F: Panie C, D, E i F znalazły się znowu w ofercie szkoły za trzy lata. Nie zmieniły się ich kompetencje i „osobista oferta”, bo po co?
Dyrekcja nie zastąpi ich paniami A1, A2, B1 i B2, bo to trudne ze względu na prawo okołooświatowe i nie mieści się w kanonach postępowania w zarządzaniu szkołą.
I znowu jednym się uda, innym nie.
To trochę tak jak w PRL-owskiej kolejce; ściskałeś w garści kartkę i jeśli nie dopchałeś się do czołówki kolejki, to dla ciebie brakło kiełbasy i musiałeś zadowolić się mortadelą.
Po drugie owa oferta nauczyciela, o której piszesz odbywa się w pewnym sensie;
nie odbywa się to przy stoliku, jednakże w społeczności lokalnej (mówimy o szkołach niższych – wg nazewnictwa naszego Gospodarza) wiedza o konkretnym nauczycielu istnieje. On najczęściej funkcjonuje od jakiegoś czasu i doskonale wiadomo, co ma do zaoferowania.
Ów kontrakt też odbywa się niejako domyślnie i aktywna stroną są wyłącznie rodzice.
W moim przykładzie o paniach A – F panie A i B różniły się znacznie „profilem” i rodzice wybierali pierwszą lub drugą właśnie pod względem oczekiwań indywidualnych dla ICH dziecka. (cały czas jesteśmy w warunkach zastanych)
Nie podniecaabym sie tak prywatnymi szkolami. Znajoma zdecydowala sie na prywatna i teraz dziecko co dwa lata zmienia szkole, bo sie okazuje, ze taka nowa placowka nie ma zadnego zaplecza, doswiadczenia, chocby tradycji. Nauczyciele sie zra, zyja pod presja (osiagniecia, wyniki, oczekiwania rodzicow), nauczycielskie pensje tylko o pare stow wyzsze.
Na poczatek poswieca sie, a potem stwierdza, ze pare stow nie warte tego kolowrotu i bedzie tak jak w najblizszej szkole w rejonie.
Nie polecam.
corleone,
Mam w trzeciej i czwartej podstawówki.W jednej trafiłem dobrze, w drugiej też nie można narzekać. Teraz w czwartej jest różnie, z dwiema nauczycielkami groźnymi i wymagającymi się da porozumieć, wytłumaczyłem że dziecko jest przewrażliwione, że się szybko zniechęca jak nie jest pozytywnie stymulowane, że dwója nie powoduje chęci uczenia żeby się poprawić, a czwóra tak. Pani spróbowała i działa:) No, ale musiałem ze swojego dziecka chore zrobić:)Z pozostałymi jeszcze się nie poznałem ale są mniej groźne.
W miarę możliwości staram się zapewnić wychowanie społeczne poza szkołą, pasje też. A wolałbym w szkole, uważam, że szkoła powinna integrować uczniów. W mojej szkole nie ma kółka matematycznego dla uczniów w wieku moich dzieci. Jedyni którzy coś robią, to WFmeni i WFmenki. Nie ma chóru ni orkiestry. Nic nie ma, jak nam wieszczył kandydat na prezydenta spod Białegostoku.Ogłoszenia prywatnych szkółek karate. Modelarni nie ma.
@ corleone
22 marca o godz. 14:5
– – –
Tak, corleone, wszyscy się zgadzamy, że cywilizacja istnieje i ma się dobrze.
Zgadzamy się także, że u nas (cytując Ciebie), nasz rzeczywisty stosunek do standardów cywilizacji wyrażamy z zastrzeżeniem:
„jednakże…”, ” w pewnym sensie…”.
Dopóki będziemy w ten sposób kontestować cywilizację a nie żądać i wymagać jej standardów, każda dyskusja o stanie państwa i społeczeństwa (a więc i oświaty publicznej) będzie czczym biciem pijany.
Zniechęcającym do działania, współbrzmiącym z fałszem belferskim że „inaczej się nie da, bo nas tu panie – biją!”, poszukującym pomysłu na …koło.
Kontrakt oparty na jawnej i wiążącej ofercie i negocjacji równouprawnionych stron to coś zgoła odmiennego, od famy i infamii, jaką wieść gminna przydaje belfrom, lekarzom, prawnikom etc.
Taka ludowa ‚mądrość’ Goździkowej będąc, z braku w/w kontraktowanych standardów, jedynym źródłem rekomendacji fachowości, jawnie dowodzi, jak bardzo wspólnota plemienna (jaką jesteśmy) oddala się od jakiejkolwiek cywilizacji.
Jak bardzo – tego jaskrawie dowodzą, obecne tu na blogu stale, bezczelna arogancja i niekompetencja publicznych pieczeniarzy i bezradność i zagubienie rodziców, okuwających na oślep kwadraturę koła.
Ja mam doświadczenia, jako rodzic, skutecznej ucieczki z dziećmi spod dna oświaty publicznej.
W szkole, którą moje dzieci wybrały same (!), obowiązywały w praktyce standardy o jakich piszę, a w przypadkach łamania ich przez nauczycieli (czy uczniów), konflikty rozwiązywano ze wzajemnym zaangażowaniem i szkoły i rodziców. Dodam, że w okresie tych kilkunastu lat, z tą szkołą musiało pożegnać się (ze względów merytorycznych) i wrócić do publicznego skansenu kilkoro nauczycielek. Musiały, ponieważ nie zechciały wykorzystać okazji do zmiany swej postawy i doskonalenia się, jaką szkoła i rodzice dały im w postaci programu naprawczego.
A więc można, i co więcej – trzeba.
@ tsubaki
– – –
Równie dobrze można zauważyć sporo ponętnych wzrokowo nauczycielek w ofercie publicznych szkół, jak mówił mi mój znajomy.
Niestety, ze względu na obowiązującą w szkołach publicznych tradycję (jędze), zaplecze (nienawiść do dzieci) i doświadczenie (wzajemności ze strony dzieci i rodziców), musiał zmieniać je co dwa lata.
NIE POLECA.
Ostatecznie i szczęśliwie, po tym, wylądował z niepubliczną narzeczoną i radosną trzódką trojga potomków…
Tsubaki, czy taką właśnie konstrukcję logiczno-etyczną, jak w swoim poście, wdrażasz w pracy zawodowej, POLECAJĄC swym uczniom swoje kompetencje publicznego belfra?
Bo przecież polecasz, nawet, jeśli o tym nie wiesz…
Jakoś nie wierzę w ten Twój post…przy Twoich sutych możliwościach 🙂
@Gekko
>W szkole, którą moje dzieci wybrały same (!), obowiązywały w praktyce standardy o jakich piszę, a w przypadkach łamania ich przez nauczycieli (czy uczniów), konflikty rozwiązywano ze wzajemnym zaangażowaniem i szkoły i rodziców.<
Zdradź nazwę tego raju, a będzie ubaw po pachy…;-) Znam (poprzez uczniów) wszystkie te "topowe" i wysokopłatne(choć obficie dotowane przez podatników) niepubliczne szkółki przynajmniej w W-wie.Podejrzewam, że inni znają takie przybytki poza stolicą. A jeśli mówisz prawdę (co jest na 99,9% nieprawdopodobne) to zrobisz temu 7 cudowi świata bezpłatną a zasłużoną reklamę…;-)
S-21
22 marca o godz. 22:26
– – –
Z przyjemnością 🙂
Zaraz po tym, jak zechcesz ujawnić swoją tajemnicę zatrudnienia i źródła pogłębionej (do dna) wiedzy.
Tak tylko dla formalności oferuję, bo i tak znam wszystkie opowieści, jakie krażą po stolycy o zdegenerowanych publicznych mechanikach samochodowych mających się za nauczycieli a uczniów za dojne krowy, zblatowanych z waadzom przy kielichu i nomenklaturowym korycie, mających się za wszystkie niedocenione cuda świata.
Usadzonych ongi służbiście na odcinku oświaty i służących na tym podziemnym froncie propagandy do utraty tchu (podopiecznych albo publicznej kieski, zależnie, co wykończą pierwsze).
Najczęściej tymi opowiastkami z magla raczą mnie, chcąc zdobyć donosikami zaufanie i pracę na wolnym (od nich) rynku. Tego jedynie nauczyła ich publiczna posadka.
Jednak ci, rzeczywiście najlepiej poinformowani, zamykają drzwi po cichu, zanim ostatnim światło będzie zgaszone.
A ostatni właśnie, najbardziej krzyczą i przechwalają się belferskim testosteronem, chociaż pobieranym jedynie ze strzykawki.
Więc to wszystko chyba Cię nie zainteresuje, prawda, kotku? Bo nie o tym jest Twój life-belferblog, nieprawdaż?
Inaczej – ubaw byłby po pachwiny.
🙂
@Gekko
22 marca o godz. 20:40
– ? –
Tak, corleone, wszyscy się zgadzamy, że cywilizacja istnieje i ma się dobrze.
Zgadzamy się także, że u nas (cytując Ciebie), nasz rzeczywisty stosunek do standardów cywilizacji wyrażamy z zastrzeżeniem:
?jednakże??, ? w pewnym sensie??.
Nie, Gekko, nie zgadzamy się. A mnie nie cytujesz, tylko interpretujesz, w dodatku niedokładnie, czyli całkiem na opak.
Nie twierdzę, ani nigdzie nie napisałem, że to, co obserwuję w szkole publicznej, ma coś wspólnego ze „standardami cywilizacyjnymi”. Wielokrotnie pisałem i piszę o absurdach na rozmaitych płaszczyznach funkcjonowania tych szkół. To, co opisuję, to ani zachwyt nat taką sytuacją, ani próba usprawiedliwienia.
Wiem, że Tobie nie potrzeba ich pokazywać ani wyjaśniać.
Ale absurd w życiu społecznym ma to do siebie, że wielokrotnie powielany zaczyna funkcjonować jak standard (choć nie cywilizacyjny). Demaskowanie absurdów w funkcjonowniu szkoły to szansa dla rodziców, jak piszesz „bezradnych i zagubionych”.
@parker
22 marca o godz. 17:40
W mojej szkole było kółko matematyczne. Mój syn uczęszczał na nie. Miesiąc. Później stwierdził, że nie ma sensu. (Cieszę się, że doszedł do takiego wniosku samodzielnie) Na kółku pani dyktowała przez około 30 minut zadania. Przez pozostałe 15 minut dzieci rozwiązywały je a pani pilnowała, żeby był spokój. Na sprawdzanie, tłumaczenie, wyjasnianie brakowało czasu. Na następnych zajęciacjh pani dyktowała kolejne.
Kiedy syn zrezygnował z kółka, pani stwierdziła, że nie będzie mógł wziąć udziału w konkursie matematycznym, bo „ona nie będzie się wstydziła”. Przy zaangażowaniu dyrekcji (to sprawa wychowawcy) i wychowawcy (pani wie, co robi) syn jednak został dopuszczony do konkursu. Ponieważ dotarł do etapu wojewódzkiego i wypadł najlepiej ze szkoły pani na końcu roku dostała dyplom.
corleone
23 marca o godz. 9:45
– – –
Jednak zgadzamy się co do oceny rzeczywistości oświaty publicznej, którą wyznacza absurd:
„Ale absurd w życiu społecznym ma to do siebie, że wielokrotnie powielany zaczyna funkcjonować jak standard”. Owszem.
Pozostaje sporem nasze inne doświadczenie (?) w rozwiązywaniu problemu.
Ja cytując Ciebie (tak, tak), zwracam jednak uwagę na różnicę we wnioskach, które Ty poprzedzasz „jednakże, w pewnym sensie”, np.:
„…Po pierwsze rodzice mają coś do powiedzenia wyłącznie dzięki determinacji, pomysłowości i sile przebicia…”
No – to ja uważam i mam doświadczenie, że nie „wyłącznie”.
Rodzice mają w cywilizacji inne narzędzia, niż gra z oszustem w „kto kogo” – przechytrzy, przebije, obejdzie czy wycwani.
Np. skuteczna doraźnie presja rodziców na usunięcie niewygodnego nauczyciela (np. wymagającego) to coś zupełnie innego, niż zastosowanie cywilizacyjnego standardu rozwiązywanie problemu w zbiorowości.
Więc uważam (i wiem z wykształcenia i doświadczenia), że absurd pokonać można jedynie systemowo, partyzantka „kto-kogo” czy jedynie „piętnowanie” właśnie ten absurd utrwala (dokładnie tak, jak piszesz).
Tu, jak się zdaje, tkwi różnica w naszym podejściu.
Co nie umniejsza w niczym trafności Twoich obserwacji.
corleone
23 marca o godz. 9:45
– – –
I jeszcze corpus delicti, który sam wystosowałeś do parkera, a ja zauważyłem już po napisani postu:
„…Ponieważ dotarł do etapu wojewódzkiego i wypadł najlepiej ze szkoły pani na końcu roku dostała dyplom…”
Czyż to właśnie nie jest dobitny przykład, jak partyzantka (dająca jedynie doraźne korzyści) utrwala absurd?
🙂
@Gekko
23 marca o godz. 10:42
Uzgodniliśmy kwestię obserwacji :), przejdźmy do doświadczeń.
Zgadzam się, że mamy różne doświadczenia w tej dziedzinie. Jednak trochę na wyrost określasz, że jest to doświadczenie rozwiązania problemu.
W Twoim przypadku, jest to, owszem, rozwiązanie, jakkolwiek jednostkowe.
(Nie wiem, czy uczestniczyłeś w powstaniu szkoły, do której chodzą Twoje dzieci, czy ona juz istniała, czy przeprowadziłeś sie w jej pobliże z tego istotnego powodu.).
Ja nie mam doświadczeń rozwiązania problemu, jedynie zderzenia z nim; 12 lat temu nie miałem ani świadomości, ani doświadczeń takich jak dziś, ani alternatywy gotowej szkoły w pobliżu.
Cytowane przez Ciebie zdanie z mojego postu dotyczy funkcjonowania rodziców i uczniów w rzeczywistości typowej szkole publicznej. Owszem, mogą zrobić krok dalej, wyjść z tej rzeczywistości do „cywilizacji”, ale to właśnie wymaga przytoczonej ‚determinacji, siły przebicia” i jeszcze dodatkowo świadomości.
Praktyki „partyzanckie” – jak je nazywasz są często pierwszym naturalnym wynikiem wzrostu owej świadomości. (Jasne, że nie zastąpią zmian systemowych)
<>
Chyba niezbyt szczęśliwy przykład; ja bym raczej napisał: doraźna presja rodziców na usunięcie niewygodnego nauczyciela (np. nie wymagającego (od siebie). 😉 Z takimi spotykam się najczęściej.
Jeszcze odnośnie rozwiązań systemowych. Jak je widzisz? Sukcesywne przejmowanie przez szkoły niepubliczne najlepszych pracowników oświaty i dzieci najbardziej zmotywowanych rodziców? Proces wspierany przez rosnące koszty utrzymania placówek publicznych aż do marginalizacji tych drugich?
@Gekko
No i miałem rację, że tworzysz w swojej wyobraźni tylko niepubliczne a wysokopłatne wirtualne raje edukacyjne…;-)
Ty, o ile pamiętam twoje wpisy, tam nie pracujesz tylko jesteś zadowolonym klientem…;-) Cóż w tym złego, że klient pochwali usługodawcę – niektórzy nawet tak robią…
Chyba, że jesteś, wbrew swoim zapewnieniom, jej właścicielem czy dyrektorem[często na jedno wychodzi;-)] – sposób pisania by jakiegoś Wróbla sugerował albo Sobalę-Zbroszczak.Ale może się mylę, może to niejaki Konarzewski się tu dowartościowuje…;-)
@Gekko,
W miejscu miał znaleźć się cytat:
skuteczna doraźnie presja rodziców na usunięcie niewygodnego nauczyciela (np. wymagającego)
@S-21
23 marca o godz. 13:30
„Ty, o ile pamiętam twoje wpisy, tam nie pracujesz tylko jesteś zadowolonym klientem”
Według mnie o, dajmy na to, piekarni – bardziej wiarygodnie świadczy stwierdzenie „Smakują mi stąd bułki i kupuję je od pięciu lat regularnie”, niż stwierdzenie: „pracuję tu pięć lat i jestem super piekarzem”.
Dotyczy to również chleba intelektualnego.
W ramach samookreślenia: jestem klientem pięciu szkół publicznych i jestem z nich niezadowolony.
corleone
23 marca o godz. 13:29
– – –
1/ Nie piszę tylko z tytułu doświadczeń jako rodzica, ale także ze względu na wykonywaną przeze mnie pracę i przygotowanie zawodowe (powiedzmy, że jest to… systemowe zarządzanie ludźmi) 😉
2/ Szkołę pierwszą wybraliśmy ze względu na lokalizację, drugą – wybrały same dzieci i w niej pozostały, ze względu na własny research (ale nie tylko opinie uczniów i rodziców, także ‚wizję lokalną’)
3/ W kształtowaniu i funkcjonowaniu szkoły braliśmy rodzicielski udział /od jej początku/ nie tylko z uwagi na nasze podejście ale odnośne… wymagania szkoły, zawarte w jej systemie i realizowane w praktycznym standardzie. Jeszcze bardziej ważne, że brały w tym udział w ten sam sposób nasze dzieci. Ta szkoła nie jest idealna, oczywiście, jak żadna, ale co najmniej wykorzystywała w praktyce wzajemną podmiotowość uczestników ‚układu’ i przekładała to na jakość wychowania. Tak, wychowania (łac. educatio!) – bo to właśnie decyduje o poziomie nabywanych w szkole kompetencji, a nie izolowane kwalifikacje techniczne kadry czy sprzętowe albo lokalowe instytucji.
4/ Szkoła realizowała w znacznym stopniu kluczowe zasady zarządzania rozwojem; wyrażone jako standard podejścia w relacjach – powodowały, że nie trzeba, a nawet nie wolno było, rozwiązywać problemów „przepychanką”. Szkoła potrafiła zarówno powstrzymać rodziców przed relegowaniem ‚siłą’ niewygodnego ucznia, jak i nauczyciela. Ale nie tolerowała łamania zasad po którejkolwiek stronie, nie wahając się skorzystać z zasad wykluczenia, jeśli naprawa zawiodła.
5/ Tak zresztą dzieje się w każdej zdrowej organizacji ukierunkowanej na wynik, gdzie ścierają się rozmaite postawy i interesy udziałowców. Dlatego piszę, że spiritus movens sprawnego działania to może i musi być system, a nie rujnujące wynik docelowy przepychanki.
Zdaję sobie sprawę, że to w naszych warunkach kulturowo-społecznych przeciętnie trudne do wyobrażenia, ale przecież nie zjawiskowe.
6/ Jak chodzi o rozwiązania systemowe, to już o tym tutaj pisałem nie raz.
Konkluzja jest taka – jeśli siadamy do gry w pokera z obecnym systemem, nie warto używać kostek domina. Albo grasz w ‚ich’ grę (i ubrudzony po uszy przegrywasz batalię, pomimo zwycięskich potyczek), albo wychodzisz na pole innej gry, gdzie, za znaczone karty, wylatuje się za burtę.
7/ Niezbędne zmiany systemowe (aby gra publiczna była czysta) to:
a/ podmiotowość przymusowego gracza, w której podatnik sam decyduje komu za co zapłacić /np. bon edukacyjny/.
b/ odpowiedzialność organizatora gry za wynik, czyli wolny rynek świadczeniodawców publicznych /koniec z państwową własnością instytucji, jako zadaniem oświatowym/.
c/ zarządzanie lege artis, czyli przede wszystkim zdrowa selekcja i rekrutacja do zawodu oraz odpowiednie przygotowanie zawodowe. Co w obecnym stanie oznaczałoby głównie oczyszczenie 90% oświaty z zalegających na niej niekompetentnych pieczeniarzy.
d/ najtrudniejsze i chyba już niemożliwe – aby rzeczywisty poziom edukacji i kompetencji decydował o wartości i pozycji absolwenta w społeczeństwie i na rynku, co wyznacza atrakcyjność społeczną celu edukacyjnego.
No i proszę, wybiłeś mnie z rutynowej na tym blogu konwencji zabawy z belfer-trollami na potyczki do liczenia 😉
Dziękuję za to i za uwagę 🙂
Pozdrawiam.
@Gekko
>W ramach samookreślenia: jestem klientem pięciu szkół publicznych i jestem z nich niezadowolony.<
Też znam szkoły(i publiczne i niepubliczne!) z których byłbym czy byłem niezadowolony!
Mnie jednak interesuje(i pewnie innych też!) to pozytywne niepubliczne a kosztowne tło, o którym tyle piszesz …;-)
Jak na razie potwierdzasz swoimi unikami, że ta czy te wspaniałe wysokopłatne a niepubliczne szkoły są tylko wytworem twojej, niezbyt zdrowej, wyobraźni… Co by sugerowało, że szkolnictwo wysokopłatne a niepubliczne lansujesz niebezinteresownie…
Zdecydowaliśmy się z mężem puścić naszego maluch do 1 klasy w wieku 6 lat. Wybraliśmy na to prywatna placówkę Meridiana na ochocie w Warszawie, gdzie w klasach nie panuje przepełnienie i gdzie są warunki do rozwoju, nauki i zabawy.
@Gospodarz
>Zdecydowaliśmy się z mężem puścić naszego maluch do 1 klasy w wieku 6 lat. Wybraliśmy na to prywatna placówkę Meridiana na ochocie w Warszawie, gdzie w klasach nie panuje przepełnienie i gdzie są warunki do rozwoju, nauki i zabawy.<
Sądząc z gramatyki i ortografii jest to bezczelna promocja znanej z , niekoniecznie pozytywnych, zjawisk szkoły przez jej tureckich właścicieli!!! Nie wiem czy ten blog to dobre miejsce dla niej…;-)