Jak pomagano uczniom na maturach

Nie po raz pierwszy nauczyciele są zamieszani w ściąganie na maturze (zob. tekst). Od dawien dawna szkoła starała się ułatwić swoim uczniom osiągnięcie jak najlepszych wyników. Przy starej maturze to była oczywista oczywistość, że nauczyciele pomagają. Sposobów było wiele.

Pamiętam ze swoich czasów uczniowskich, że nauczyciel miał zwyczaj podchodzić na maturze do swojego pupila, aby sprawdzić, jak mu idzie. Taki uczeń dostawał od uczynnego belfra cenną podpowiedź. Potem pupil miał koleżeński obowiązek przekazać właściwe rozwiązania dalej. Na matematyce sprawa była naprawdę prosta. Rozwiązania krążyły po całej sali, a komisja udawała, że nie widzi, jak ludzie ściągają. Jeśli chodzi o polonistów, to ci brali prace do domu. Cała szkoła plotkowała, że nauczyciele zapraszają wybrańców do siebie, aby własnoręcznie poprawili swoje błędy. Mnie ten zaszczyt nie spotkał, ale koledzy chwalili się, że u nauczyciela byli.

Gdy byłem studentem, wynajmowano mnie, abym w trakcie matur napisał wypracowanie. W akademiku działała komórka sprawnych pisarzy, do której miałem zaszczyt należeć. Czas matur to były nasze żniwa. Rano grupkę studentów polonistyki wpuszczał nauczyciel do szkoły, zamykał w specjalnej sali i kazał czekać, aż przyniesie tematy. Potem kilkanaście minut po godzinie zero mieliśmy tematy i zaczynaliśmy pisać. Każdy student pisał na jeden temat, a nauczyciel powielał materiał i dostarczał na salę. Mnie napisanie wypracowania zajmowało godzinę, uczniom pozostawały więc prawie cztery godziny na przepisanie. Byłem w tym naprawdę dobry, więc co roku miałem robotę. Gdy zostałem nauczycielem, przestałem pisać dla uczniów. Inni zajęli moje miejsce.

Wydawało się, że nowa matura zlikwiduje wszelką nieuczciwość. Wprowadzono zasadę, że na egzaminie pisemnym nie mogą być obecni nauczyciele tego przedmiotu. Nawet nie wolno im przebywać na terenie szkoły. Przez trzy lata miałem więc dodatkowy dzień wolny. Potem okazało się, że na terenie szkoły przedmiotowcy mogą być, ale nie w komisji, tylko poza salą. Gdy siedzę na korytarzu, to kusi mnie, aby się dowiedzieć, jakie są tematy. Dzwonią nawet do mnie koledzy z innych szkół, aby zapytać, czy już wiem. A gdy uczeń wychodzi do toalety, to naprawdę trzeba wielkiej siły woli, aby nie zapytać, na jaki temat pisze i jak mu idzie. Zresztą o czym ma rozmawiać uczeń z nauczycielem dyżurującym, jeśli nie o maturze. W mojej szkole przestrzega się procedury, że uczniowie nie chodzą sikać (oprócz tych, co mają zaświadczenie od lekarza, że muszą), a w innych placówkach panuje pod tym względem większa swoboda. Im gorzej ma się szkoła, tym większa pokusa, aby swoim uczniom pomóc. Tak było, jest i będzie. Systemy się zmieniają, ale mentalność ludzi ani trochę.