Pieniądze od rodziców

Dyrektor pewnej szkoły zmuszał rodziców do zapłacenia składki na rzecz swojej placówki. Nazywa się to opłatą na Radę Rodziców albo Komitet Rodzicielski. Kto ma dzieci w wieku szkolnym, ten wie, o czym mowa. Sam jako rodzic płacę, a jako wychowawca zbieram. Składka niby dobrowolna, ale wypada zapłacić. Każda szkoła jakieś metody nacisku stosuje. Dyrektor wspomnianej placówki robił to samo, co wszyscy dyrektorzy, z tą różnicą, że dał się złapać.

Prof. Bogusław Śliwerski żąda na swoim blogu surowej kary dla owego dyrektora (zob. tekst). Niechby został zwolniony z pracy. Profesor nazywa go „szantażystą”, podobnie jak wszystkich innych dyrektorów, którzy „uważają, że wolno im bezkarnie opodatkowywać dodatkowo rodziców uczniów na rzecz instytucji publicznej edukacji”. Przecież szkoła powinna być bezpłatna. Tak sądzi wiele osób i w imię tej idei nie daje szkole złamanego grosza. Od tego jest państwo, czyli budżet, aby finansować edukację naszych dzieci.

Oburzenie piękne i słuszne, ale co z tego? Fakty są takie, że dyrekcja nie otrzymuje pieniędzy na funkcjonowanie placówki. Zamiast się oburzać na dyrektorów, powinniśmy zainicjować ruch kontroli budżetów szkół. Gdybyśmy spojrzeli w papiery finansowe, okazałoby się, że 90 proc. placówek nie ma prawa działać. Po prostu za te pieniądze się nie da. W budżecie szkół albo w ogóle się nie planuje wydatków na książki i prasę do biblioteki, na nagrody dla zdolnych uczniów, na narzędzia niezbędne w procesie edukacji, na organizację egzaminów itd., albo też od razu zakłada się, że dyrektor jakoś te środki zdobędzie. Zaniżane są nawet wydatki na wodę, prąd i ogrzewanie. Nie planuje się realnych wydatków na telefon, na drukowanie licznych dokumentów, jakie z nakazu władz produkuje szkoła. Zakłada się, że za drukarkę, papier zapłacą rodzice. Co ma zrobić dyrektor, któremu dano środki wystarczające na prowadzenie placówki przez miesiąc, a musi ją prowadzić przez cały rok?

Dyrekcje, które zmuszają rodziców do płacenia składek, są tylko narzędziem w rękach urzędników. Dzieci chodzą do szkół, w których nie ma pieniędzy na papier toaletowy i inne środki higieny. Władze widocznie założyły, że dzieci nie muszą się podcierać ani myć rąk mydłem. Jak rodzice nie wniosą składki, to skażą je na szkołę-biedę. Bez pieniędzy od rodziców tynk sypie się ze ścian, grzyb grasuje w powietrzu, a bieda z nędzą patrzą z każdego kąta. Tak wygląda mnóstwo polskich szkół. Kto ma serce, ten nie czeka, aż władza spełni swój obowiązek, tylko dorzuca się do budżetu szkoły, bo wie, że to dla dobra dzieci. Wszystko, co mam w szkole, sfinansowali rodzice moich uczniów, tylko pensję otrzymuję od pracodawcy. Jako rodzic mam wybór: albo złożyć się na papier toaletowy, mydło, ręcznik itd., albo iść protestować pod Wydział Edukacji. Na dyrektorkę przedszkola, gdzie chodzi moja córka, nie powiem złego słowa. Z takimi finansami to i tak cud, że prowadzi tę placówkę.