Spór o liczbę uczniów

Praca z liczną klasą przypomina jazdę samochodem, do którego wepchnięto więcej osób, niż widnieje w dowodzie rejestracyjnym. Gdy byłem uczniem, trener wpakował całą drużynę, 11 osób, do dużego fiata, a sam zasiadł za kierownicą. Dojechaliśmy bez problemu na mecz i nawet go wygraliśmy. Z trenerem jechałem też czasem w bagażniku, do tego nie sam. Czy to dowód, że można 5-miejscowym samochodem podróżować w kilkanaście osób?

Kiedy pracowałem w prywatnym liceum, prezes zachwalał placówkę informacją, że klasy liczą nie więcej niż 16 uczniów. Rodzice uznawali to za atut. W prywatnym gimnazjum prowadziłem klasy 10-osobowe. Rodzice byli dumni, że stać ich na umieszczenie dzieci w tak nielicznym zespole. Na zebraniach z rodzicami dyrektor wielokrotnie podkreślał, że to nie jest szkoła publiczna, tu nauczyciele mają kontakt z dziećmi. Nauczyciele, którzy pracowali tylko w tej prywatnej placówce, śmiali się ze mnie, ponieważ ja uczyłem także w szkole publicznej, gdzie miałem klasy 34-osobowe.

Kiedy oddawałem swoje dziecko do żłobka, a później do przedszkola, szukałem placówek, w których grupy nie będą przepełnione. Nie chciałem umieścić córki w tłumie. Dlaczego? Nie wiem, żadnych badań na ten temat nie znam. Być może zadziałał instynkt. W każdym razie nie oddałbym dziecka do zespołu 30-osobowego. Znalazłem odpowiednie miejsce, pani dyrektor zapewniła mnie, że nie stosuje żadnego łączenia grup (co w wielu placówkach jest normą, gdyż wtedy wychodzi taniej). Niedługo moja córka pójdzie do szkoły. Otrzymałem zaproszenie z rejonowej podstawówki, ale nie zamierzam skorzystać. Znalazłem miłą, niewielką szkołę w Rąbieniu. Polecili mi ją znajomi. Przekonywali mnie argumentem: klasy są nieliczne. Nie znam rodzica, który – mając możliwość wyboru – zdecydowałby się na klasy 34-osobowe zamiast o połowę mniejsze.

Pamiętam moją pierwszą klasę wychowawczą w XXI LO. Przyjęliśmy 38 osób. Rodzice najpierw byli zachwyceni, że ich dzieci dostały się do naszej szkoły, a potem strasznie zawiedzeni, że klasa jest tak liczna. Byli naprawdę przerażeni. Wątpili, czy można utrzymać wysoki poziom nauczania w tłumie. Kilka miesięcy później klasa powiększyła się o jedną osobę, potem jeszcze o jedną, ktoś odszedł, ktoś doszedł, ocieraliśmy się wciąż o stan 40 osób. Gdy opowiadałem kolegom w prywatnej szkole, ilu mam uczniów, wyśmiewano mnie. Publiczna placówka to kołchoz, a nie szkoła – mówiono.

Jechałem kiedyś autobusem, do którego nie mieścili się wszyscy chętni. Jeden z pasażerów poradził kierowcy, żeby ruszył i ostro zahamował. Wtedy zrobi się miejsce. Komfort jazdy spadnie, ale do celu dojedziemy. Tak samo jest z nauką w szkole. Można upchnąć masę uczniów w klasach. Do celu jakoś ich doprowadzimy, jednak nie łudźmy się, nauka w tak licznej klasie to męka. Mój przejazd przepełnionym autobusem trwał 20 minut, więc wytrzymałem. Współczuję jednak dzieciom, które muszą w takich warunkach uczyć się przez 12 lat. Zamiast nauki z prawdziwego zdarzenia funduje im się tortury.

Współczuję wszystkim dzieciom, które muszą uczyć się w przepełnionych klasach. My, dorośli, uczyńmy przynajmniej jedno: nie wmawiajmy, że to dla dobra dzieci i że to w niczym nie szkodzi ich rozwojowi. Bądźmy przynajmniej uczciwi i powiedzmy, że nauka w licznych klasach nie szkodzi dzieciom sąsiadów, bo to wstrętne bachory, natomiast naszemu dziecku szkodzi na pewno. Gdybyśmy jednak wprowadzili w czyn powiedzenie, że wszystkie dzieci są nasze, nie byłoby przeładowanych klas, tylko o połowę mniejsze.