Nie czytają, ale kradną
Zmniejsza się liczba książek przeczytanych, za to wzrasta skradzionych. Bibliotekarze i księgarze są zaniepokojeni zjawiskiem, że książki tak często padają łupem złodziei. Nieraz zdarzyło mi się, że księgarz jednym okiem obsługiwał mnie, a drugim łypał na klientów. Szczególnie duży problem mają właściciele małych księgarenek, czyli tam, gdzie najprzyjemniej kupować. Ostatnio tak długo trwało obsługiwanie mnie przy kasie, że zdecydowałem się zapytać, co się dzieje. Pani wyjaśniła mi, iż ponosi duże straty w wyniku kradzieży, dlatego pilnuje i patrzy każdemu na ręce. Potem rozgadała się, że nigdy by mi do głowy nie przyszło, kto kradnie, najczęściej bowiem są to ludzie wyglądający na dobrych, mądrych i uczciwych. Tacy są najbardziej podejrzani.
Książki kradło się namiętnie w PRL, a robili to nieomal wszyscy. Inteligencja usprawiedliwiała się tym, że samo bycie obywatelem PRL jest takim bohaterstwem, iż usprawiedliwia każdy czyn. W Polsce Ludowej cokolwiek by się zrobiło, czy przyniosło kradzione masło ze spółdzielni mleczarskiej, czy śrubokręt z magazynu albo plakat wyrwany z gazety pochodzącej z biblioteki, to nie było w tym nic złego. Zły bowiem był ustrój, a cała reszta była oporem wobec ustroju. Pamiętam nauczyciela, który nawet chwalił się przed nami, uczniami, że przywłaszczył sobie pewien słownik z biblioteki, ponieważ nikt go od lat nie wypożyczał. Miał zatem moralne prawo go wziąć na zawsze. Któregoś razu uparłem się, że muszę wypożyczyć pewną książkę, której nie było na półce, mimo że z papierów wynikało, iż powinna tam być, gdyż nikt jej nie wypożyczył. Kiedy upierałem się wyjątkowo namolnie, jak to nastolatek, aby mi ją odnaleziono, bibliotekarz wyjaśnił: „Nie rozumiesz, k…, że ktoś ją podpier…”. Oto cała Polska Ludowa.
W PRL kradło się, aby czytać. Ale po co dzisiaj kradnie się książki? Chyba w podobnym celu. A zatem kradną ci, co czytają. A ci, co nie czytają, przynajmniej są uczciwi. Albo głupi.
PS: Zob. refleksje prof. B. Śliwerskiego na temat poziomu czytelnictwa w Polsce.
Komentarze
Ja raz podpieprzyłem czasopismo i małą książkę z empiku (razem za jakieś 30 zł). Miałem ok. 18 lat. Moją wymówką było to, że dla tak wielkiej sieci taka kwota to tylko cyferki w księgach rachunkowych, żadnemu człowiekowi nie robię krzywdy. Parę lat mi zajęło zrozumienie, że takie usprawiedliwienie jest wuja warte, nawet jeśli prawdziwe. Cóż, do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć.
Dodatkowymi motywami był mój „bunt” przeciwko cenom książek, chorym jak na moją uczniowską kieszeń, no i adrenalina – złapią czy nie złapią? I ta satysfakcja, że wykiwałem system. Ach, szczeniacka głupota. Może i szczeniacka i głupia, ale jakież piękne uczucie.
To ile zdrowasiek mam zmówić? :]
Ciekawy aspekt problemu spadku czytelnictwa. No bo jeśli nawet założyć, że kradzieże dokonywane są w celach wyłącznie handlowych, to przecież musi być popyt na te dobra, aby to miało jakiś sens. Być może należy uwzględnić te dane w badaniach na temat ilości przeczytanych książek.:-)
Choć jestem starszy niż Gospodarz, który jak sam niedawno pisał, zaczął pracować w roku 94, i PRL pamiętam całkiem nieźle, to nie przypominam sobie, żeby ktoś z moich znajomych zajmował się złodziejstwem. Rzecz polegała na tym, żeby, gdzieś tak od końca lat 70, bo wcześniej raczej nie, mieć znajomości w księgarni, w Łodzi np. w Światowidzie na Piotrkowskiej, czy w Pegazie (też tam, w Łodzi wszystko wtedy było na Piotrkowskiej, nie było Manufaktury). Znajomy księgarz zostawiał nowości, np Cortazara, czy Borgesa. Do tego książki były relatywnie tanie, jak na studencką, czy licealną kieszeń. Czy naprawdę twierdzisz, Gospodarzu, że wtedy kradło się książki? Oj, to nie tak…
Szanowny Panie Profesorze,
jak widać z Pana tekstów, zachodzi prawdopodobieństwo, że zmniejszające się czytelnictwo (sondaż nie uwzględnia czy czytano kradzione czy kupione książki/media) służy redukcji społecznych zachowań kryminogennych, a to w szczególności – kradzieży.
Od początku sugerowałem podprogowo, że z czytania dowolnej ilości liter i stron, nie wynika w tym kraju nic dobrego.
W wielu zamożnych krajach (np. w Szwajcarii) popularną usługą wnętrzarsko-księgarską jest aranżacja półki z książkami „z metra”, również całych wyposażonych tak mebli i bibliotek. Podobnie w Ameryce (USA).
Nikt nie traktuje poważnie czytelnictwa jako czynnika rozwoju cywilizacyjnego czy też wskaźnika potencjału intelektualnego społeczeństwa.
Podobnie, jak ilość szachistów w Sowietach nie przełożyła się na osiągnięcia w w/w obszarach.
W Mongolii niemal każdy ozdabia jurtę czy mieszkanie w bloku własnoręcznymi makatkami. Nie zmieniło to poziomu kultury, sztuki czy estetyki siół i miast(a) mongolskich od stuleci.
To rozumowanie o czytelnictwie jest typowym brakiem zrozumienia związku postaw i potrzeb indywidualnych z mechanizmami rozwoju cywilizacyjnego.
Ci, co kradną, kradną wszystko i nic nam z tego, że czytają tekst na skradzionych banknotach.
W Ameryce np nawet analfabeta funkcjonalny wie, że kradnąc cokolwiek, wyklucza się ze społeczeństwa i wchodzi w strefę marginesu.
Nie mówmy o kradzieżach książek i czytelnictwie, ale o złodziejstwie i ignorancji, a będziemy rozważać najistotniejszy nurt polskich postaw społecznych – czyli obszar pożądanej zmiany.
Zresztą – wystarczy przeczytać komentarz Rzyt(a) i wszystko jasne.
Pozdrawiam spod zapracowanych zarabianiem na chleb placów podkatedralnych.
Jeszcze coś smacznego o czytelnictwie i nauczycielstwie – dla Pana Profesora Gospodarza a może i innych, biadających nad czytelnictwem.
Tak się to robi w Ameryce:
http://www.tvn24.pl/0,1693318,0,1,zalozyl-sie-z-dziecmi-musial-calowac-swinie,wiadomosc.html
A u nas?
🙂 🙂 🙂
Eltoro, naprawdę sądzisz, że ktoś tutaj traktuję informacje o stosunku obywateli do książek (w dodatku wynikające z sondażu) w sposób literalny?
Jasne przecież, że można np. czytać książki telefoniczne itp.. Ankieta to ankieta i nic więcej. Zwrócił również na to uwagę prof. Śliwerski. Z drugiej strony uważam, że badania statystyczne mają sens, pod warunkiem, że wyciągane na ich podstawie wnioski nie są zbyt pochopne i subiektywne.
ja nie kradlem,
chociaz raz, przepraszam, ksiazki nie oddalem
i pamietam te sytuacje do dzisiaj:
byl to album obrazow jaspera johnsa wypozyczony15 listopada 1981 roku w bibliotece ambasady amerykanskiej w poznaniu;
chcialem go oddac 14 grudnia z powrotem,
ale trzynastego wybuchl stan wojenny i tak mi sie pokrecilo,
ze wyladowalem na antypodach, gdzie ksiazke zjadly termity.
niniejszym przepraszam narod amerykanski za dokonane mu szkody.
byk
kucharz-okultysta
W PRL-u zginęło wiele różnych rzeczy i spraw. Do dzisiaj nie można ich odnaleźć. Do dzisiaj odczuwamy tego konsekwencje.
W Empiku stanąłem przy regale z napisem: LITERATURA OBCA. Coś mnie zatkało i stałem tak otępiały. Literatura – obca.
Nauczyciele nie kupują książek, bo są na to za biedni. Nauczycieli jest 650.000 sztuk.
O, a jak nazwać tych, co pożyczają książki od znajomych, a potem- korzystając z ich niepamięci – przetrzymują je na regałach jak swoje?
Już kilka razy zdarzyło mi się wydobyć z biblioteczek moje własności przy zapewnieniach gospodarzy, że to ich, na pewno – aż po: jak to możliwe?, kiedy tryumfująco wskazywałam na podpis lub pieczątkę. Taaa…
Ync, racja, to smutna chwila, gdy muszę w księgarni odłożyć książkę którą-zawsze-chciałam-mieć, bo za droga na nauczycielską kieszeń.
@ ync,
to zabawne, ale mam ten sam efekt na widok ‚literatury obcej’… 🙂
Nie zapominajmy, że tytuł półki (jak i cała mechanika rynkowa empika) pochodzi z czasów „obcej ideowo i klasowo” rzeczywistości, kontrastowanej z „naszą narodową w treści, socjalistyczną w formie”.
Taka dywersyfikacja percepcji zapadła głęboko w pamięć biologiczną współczesnych ‚genetycznych inteligentów’ – zarówno pisokruchcianych jak i lewicowych facetów w czerwonych rajtuzach.
To ten sam gatunek przepasażowany skutecznie w naszym grajdole.
Pozdrowienia.
Emilia pisze:
2011-02-20 o godz. 13:40
Moje dziecko czuje o samo w dziale z grami komputerowymi.
Na drugim roku studiow pani bibliotekarka nie chciala wypozyczyc nam pewnej bardzo waznej i bardzo grubej ksiazki z czytelni, choc powszechna byla praktyka, ze na 1 dzien mozna bylo wziac kazda pozycje z czytelni (zostawiajac oczywiscie legitymacje studencka i podpisujac pare papierkow). Egzamin zblizal sie wielkimi krokami, w naszej (raczej sredniej) grupie przyzwoitych notatek nie mial nikt, ale zdac chcial kazdy. Pierwszy (i ostatni) raz w zyciu, trzesacymi rekami wyjelam ksiazke z polki i schowalam pod bluza, skserowalam cala (w Polsce takich ani podobnych ksiazek nigdzie nie mozna bylo wtedy dostac, empik sprowadzal raczej tylko nowosci, a o google books nie wiedzielismy jeszcze…) i nastepnego dnia, jeszcze bardziej drzacymi dlonmi, odstawilam ja na miejsce. Egzamin zdalam. Nie tylko ja. Ale nikomu nie przyznalam sie, skad mialam tak pozadane ksera 🙂
A tak w ogóle to w czym czytanie jest lepsze od pisania czy od gry w piłkę?
A w czym od oglądania czy słuchania?
Pokręciło ludzi z tym czytaniem.
Krótkie teksty niedobre.
Długie się liczą.
Na metry się ocenia.
A w szkole na jakość, żeby do czytania zniechęcić tych co im składanie liter trudności nie sprawia.
Społeczeństwo odwrotnościowców.
Szanowny Panie Psorze!
Zgłaszam zdecydowany sprzeciw wobec Pańskiej tezy i stawiam swoją:
w PRL wcale nie trzeba było kraść, żeby czytać.
Łodzianin ma rację; wystarczały znajomości w księgarni.
W ogóle chyba kradło się wtedy inaczej.
To znaczy, najogólniej mówiąc, złodziejstwem zajmowali się w tamtych czasach złodzieje.
Reszta ludności mogła co najwyżej zmienić proporcję piasku do cementu na niekorzyść tego ostatniego (niewykluczone, że za wiedzą i zgodą kierownika budowy albo panamajstra; oni też przecież wiedzieli, że w handlu cement nie występuje), ewentualnie wracając z imprezy (ówcześnie zwanej prywatką) rąbnąć butelkę mleka spod sklepu czy drzwi sąsiada, żeby ugasić pragnienie.
Książek się nie kradło, z tej prostej przyczyny, że można było łatwo wejść w ich posiadanie (pomijam pożyczanie z biblioteki) w inny sposób.
Kiepskich nie brakowało, a dobre i bardzo dobre, jeśli nie po znajomości w księgarni, kupowało się naprawdę tanio w antykwariatach (wtedy istniały, w Warszawie tylko na trasie Krakowskie Przedmieście – Belwederska przed 1989 r. było ich z dziesięć) albo – też w Warszawie – na majowym kiermaszu pod Pałacem Kultury.
Różne rzeczy „przynosiło się” (czytaj: wynosiło) się wtedy z pracy, ale jak ktoś nie miał kasy, to nie wyrywał w przymierzalni czipów (czyste science-fiction w tamtych czasach) z markowej odzieży, nie pożerał drogich słodyczy w dziale makaronów hipermarketu X (nie było hipermarketów, a czasem i makaronu) i nie ściągał po nocy z internetu (nie było internetu).
Jakoś łatwiej przychodziła ludziom akceptacja faktu, że nie wszyscy muszą mieć wszystko? Wydaje mi się zresztą, że w ogóle w maniu jako takim było coś podejrzanego.
Poza tym, jeśli kogoś nie było wtedy stać na książki, to najprawdopodobniej nie było go stać w ogóle na nic.
I kradł raczej bułki i to mleko sprzed sklepu.
Ci bogatsi zaś jeździli za granicę i tam kradli, bo przecież o kupnie czegokolwiek mogli co najwyżej pomarzyć, biedni przybysze z Polski.
Nawet przy takim temacie, niektórzy belfrowie na tym blogu, musza przypomnieć ze łzami w oczach całemu społeczeństwu, że są biedni i nie mogą sobie kupić upatrzonych książek:)!
A co z rodzicami, którzy są za biedni żeby kupić swoim pociechom PODRĘCZNIKI? I dlaczego zanikł już prawie zwyczaj kupowania używanych podręczników od starszych kolegów? Może dlatego, że nauczyciele co roku ‚wymyślają’ nowe i wybierają wcale nie te najlepsze i najtańsze.
Autor napisal:
„Książki kradło się namiętnie w PRL, a robili to nieomal wszyscy.”
Zupelnie sie nie zgadzam. Moj swiadomy PRL to lata siedemdziesiate i pozniej. Nie pamietam abym kiedykolwiek ukradl czy „podpiepszyl” jakakolwiek ksiazke. Czy to z ksiegarni, biblioteki, antykwariatu, czy wreszcie bukiniscie z koca, tektury, gazety, lawki czy stolika. Nie moge byc tego pewien, ale nie przypuszczam, aby ktorykolwiek z moich znajomych czy z rodziny kradl ksiazki. Dziwie sie wiec takim wspomnieniom Autora.
Na ksiazki sie chorowalo i musialo sie je miec, to oczywiste. Majac duzo malych dzieci w domu (przy czym „duzo” to nie dwojka, nad ktora teraz Polacy zalewaja sie lzami z niedostatku i wysilku, ale kilka razy wiecej) jedzilem ze Slaska na Jarmark Dominikanski do znajomych sprzedajacych szczegolnie poszukiwane egzemplarze czy wydania. Szukalem w antykwariatach Wroclawia czy Poznania. Wyrabialem sobie „chody” w ksiegarniach. I to nawet nie bedac humanista a studiujac na Politechnice.
Ksiazki fachowe czyli tlumaczenia zachodniej literatury technicznej, jezeli nie bylo ich po polsku, kupowalo sie w Ksiegarni Radzieckiej, za grosze. Wydawnictwa oryginalne byly, a jakze, w Ksiegarni Zagranicznej, w cenach przeliczonych z dolarow po takim kursie, ze nikogo nie bylo na nie stac. A po rosyjsku byly takze przepiekne albumy o sztuce, slowniki, encyklopedie.
Ksiazki biblioteczne mozna bylo czasami przetrzymac poza dozwolony czas wypozyczenia, ale w koncu sie je zwracalo, czasami z kara.
Aby oddac sprawiedliwosc Autorowi, teraz, jak sie tak rozpisalem, to przypomnial mi sie tylko jeden przypadek potwierdzajacy mniemanie o rozpowszechnieniu zjawiska kradziezy ksiazek w PRL. Byla to ksiazka wypozyczona przeze mnie z biblioteki parafialnej, w trakcie czytania umieszczona na domowej polce i zapomniana. Gdy „przy okazji” znowu trafila mi w rece to otworzyla sie na stronie tytulowej i przeczytalem z narastajacym rumiencem nastepujacy tekst wymalowany grubym, fioletowym flamastrem: „Ukradziona ojcu Rufinowi!” (z wykrzyknikiem, a jakze!) Nie musze dodawac, jak szybko odnioslem ja do parafii.
„Inteligencja usprawiedliwiała się tym, że samo bycie obywatelem PRL jest takim bohaterstwem, iż usprawiedliwia każdy czyn. W Polsce Ludowej cokolwiek by się zrobiło, czy przyniosło kradzione masło ze spółdzielni mleczarskiej, czy śrubokręt z magazynu albo plakat wyrwany z gazety pochodzącej z biblioteki, to nie było w tym nic złego. Zły bowiem był ustrój, a cała reszta była oporem wobec ustroju.”
Hm, ciekawe, mieszkajac w Polsce nigdy tak nie myslalem. Polska zawsze byla moja. Komuchom, partyjniakom, SB i ZOMO nalezalo sie nie dac, jednym inteligencja a drugim brutalna sila. Dopiero po zamieszkaniu w Imperium Dobra, a szczegolnie po napasci tegoz Imperium na Irak zaczalem miec podobne do Autora mysli.
W kazdym razie wielokrotnie zdarzylo mi sie (z wielka satysfakcja) wchodzic do pieknych, ogromnych ksiegarn tylko po to, aby podejsc do polki, wybrac jakas szczegolnie chamska pozycje obszczekujaca Polske i Polakow, wziac ja niby to do przekartkowania „na foteliczku przy stoliczku”, by po chwili wejsc z nia do ubikacji i tam po podarciu na kilkanascie fragmentow zatkac nia sedes. Jeden lub kilka, w wypadku pozycji wielotomowej albo w twardej okladce. Kilka kompletow „Maus” Spigelmana utopilem w ten sposob w imperialnych klozetach, wszystko co moglem znalezc Dershowitza, itp. paszkwile.
„Któregoś razu uparłem się, że muszę wypożyczyć pewną książkę, której nie było na półce, mimo że z papierów wynikało, iż powinna tam być, gdyż nikt jej nie wypożyczył. Kiedy upierałem się wyjątkowo namolnie, jak to nastolatek, aby mi ją odnaleziono, bibliotekarz wyjaśnił: ?Nie rozumiesz, k?, że ktoś ją podpier??. Oto cała Polska Ludowa.”
Boze, jakie rozne sa nasze wspomnienia. Moja Polska Ludowa to wchodzenie „po znajomosci” do magazynow i gabinetow pracownikow najcenniejszych polskich bibliotek czy diecezji. To ogladanie z bliska zapierajacych dech w piersi najwczesniejszych rekopisow czy drukow jakie istnieja w polskiej literaturze. Jedynych wydan, malych fragmentow ksiazek albo pojedynczych stroniczek, ktore umieszczaja albo Polske albo jezyk polski po raz pierwszy na kartach historii. Mialo sie te rodzinne biblioteczne koneksje, a co!
„W PRL kradło się, aby czytać.”
Smiem watpic. Ci, co kradli, kradli bestselery po to, aby zaraz je sprzedac „na ulicy”.
„Ale po co dzisiaj kradnie się książki? Chyba w podobnym celu. A zatem kradną ci, co czytają. A ci, co nie czytają, przynajmniej są uczciwi. Albo głupi.”
Bardzo smutna konstatacja.
http://www.polityka.pl/psychologia/poradnikpsychologiczny/1506718,1,samotnosc-pedagoga.read#axzz1Ec30RjiZ
zaza
Czy najtańsze = najlepsze ? Nauczycielowi jest obojętne jakie są podręczniki. Poradzi sobie z każdym. Jeżeli nam rodzicom nie jest to obojętne, to my mamy problem do rozwiązania. Jak chcemy żeby były tańsze i lepsze to walczmy o to. Kto ma za nas to robić – nauczyciele ?
Albo inaczej: nauczyciele powalczą o tańsze podręczniki, a rodzice powalczą o wyższe zarobki dla nauczycieli. Taka wymiana usług.
ync – no Ciebie chyba ‚pogięło’:)
Zripostuję – najdroższe = najlepsze?
Reszty nawet nie skomentuję, bo żal!
A o nauczycieli to powinien powalczyć król Midas – to by się belfrom spodobało:P
Zaza –
Podręczniki wymieniać trzeba wtedy, gdy zmienia się podstawa programowa, czyli wkrótce. To nie zależy od nauczyciela. Podręczniki mojemu dziecku też, co roku muszę kupić nowe (podstawówka), bo wydawnictwo co roku ponoć zmienia układ tematów, ćwiczeń itd. To jest ich sposób na sprzedaż podręczników. Nie winię za to nauczycieli.
http://www.youtube.com/watch?v=5WUdOm7LHCg