Spieszmy się likwidować szkoły
Gminy, które chcą zlikwidować szkoły podstawowe na swoim terenie, muszą się pospieszyć. Za rok do podstawówek zgłoszą się dwa roczniki – siedmiolatki oraz sześciolatki – czyli jakieś 350 tys. dzieci więcej (zob. tekst na ten temat). W szkołach przybędzie więc dzieci, a zatem z rąk urzędników zostanie wytrącony argument, że jest za mało uczniów, więc trzeba placówki zamykać. Podwójny rocznik będzie chodził do podstawówek aż sześć lat, a potem wszystko wróci do normy. Ile będzie wtedy nowych kandydatów do szkół podstawowych, zależy od tych, którzy dzisiaj planują potomstwo.
Dzisiaj można likwidować gimnazja, gdyż w nich uczniów nie przybywa. Jednak za kilka lat, gdy trafi do nich podwójny rocznik, znowu będzie za późno na likwidowanie gimnazjów. Urzędnicy mają więc rok na zlikwidowanie upatrzonych podstawówek i ok. sześciu lat na pogrzebanie gimnazjów. Potem się nie da.
W liceum, gdzie uczę, wciąż dyrekcja nam przypomina, że idzie niż. A jednak mimo niżu w szkole jest ciasno niczym w psiarni. Gdyby ktoś chciał do nas dojść, np. z powodu przeprowadzki do Łodzi, to nie ma szans, jesteśmy wypełnieni po brzegi. Spokojnie moglibyśmy oddać innym szkołom co najmniej jedną trzecią uczniów. Jednak władza woli poupychać uczniów jak śledzi w puszce, niż zapewnić dzieciom godne warunki rozwoju.
Nawet dzisiaj, w okresie niżu, szkoły można likwidować tylko wtedy, gdy uczniów poupycha się w pozostałych placówkach. Spieszmy się likwidować szkoły, bo jak ludzie się zorientują, że nauka w ciasnych, przepełnionych salach to żadna nauka, będzie za późno. Spieszmy się likwidować szkoły, zanim ludzie spostrzegą się, że są robieni w balona.
Komentarze
Ciekawa audycja była ostatnio w TV hiszpańskiej. Samorząd chce zlikwidować szkołę, w której jest troje- 3 (!) uczniów. Mieszkańcy miejscowości dali więc następujące ogłoszenie: Szukamy rodziny z 2 dzieci, która się u nas osiedli. Zapewniamy darmowe mieszkanie, dopóki dzieci będą chodziły do szkoły. Tam prawo zabrania zamknąć szkołę, jeśli ta liczy co najmniej 5 (!!!) uczniów. U nas niedawno widziałem informacje o zamykanych 70, a nawet 200 osobowych placówkach. Pogratulować twórcom szczęśliwości zielonej wyspy nad Wisłą 🙂
Niestety. p. Hall, która została ministrem oświaty tylko z powodu związków z byłym opozycjonistą, ma pojęcie o systemie szkolnym takie, jak wilk o gwiazdach, albo krowa o polityce (tak pisał prof. Chrzanowski o jednym z osiemnastowiecznych poetów). Myśli ona kategoriami kilku miesięcy, do najbliższych wyborów. Akurat mam dziecko, które ma iść do szkoły (do 1 klasy podstawówki wg reformy). Niestety, nikt nie pomyślał, że za parę lat, gdy moja córka pójdzie do liceum, dzieciaków w klasie będzie 2 razy więcej niż dziś, czyli zabraknie dla nich miejsc w porządnych liceach, a później na studiach. Co zrobić, by powstrzymać parcie na kasę łżeliberałów? Może nauczyciele, związki zawodowe itd., czyli ludzie normalni, zaczną nazywać rzeczy po imieniu. Zacznijmy wreszcie działać, a nie martwić się tym, że PO nie ma z kim przegrać. Co zatem zrobić? Spróbujmy!
Pez
Masz rację, nawet spałem kiedyś w takiej szkole dla kilku dzieciaków – w wakacje. Kastilijskie pueblo nazywalo się Santibanez. Tak tę szkołę opisalem
„…W końcu poprowadziła go korytarzem obok przepełnionych sypialni, a następnie trzeszczącymi schodami na piętro szkoły. Tam otworzyła kluczem jedno z pomieszczeń mówiąc – Ten pokój masz tylko dla siebie. Przerzucili zleżałe materace na jedno, najmniej skrzypiące łóżko. Diabli wiedzą kiedy ostatnio ktoś tu spał – kłęby kurzu wirowały w słońcu rozświetlającym pokój. Potem zainkasowała parę groszy obiecując kolację i zostawiła go oszołomionego nieoczekiwanym luksusem posiadania własnej sypialni. Zamknął drzwi na zwichrowany haczyk, przeszedł niepewnie po spróchniałych deskach uginającej się podłogi i otworzył okno, za którym kiście czereśni dojrzewały w zasięgu ręki na starym, sięgającym piętra drzewie. Zerwał kilka twardych owoców i spróbował ich cierpko-kwaśnego miąższu. Później skurczony usiadł w dziecięcej ławce, jedynym obok metalowych łóżek, meblu w pomieszczeniu. Z niedowierzaniem dotykał wydrapanego scyzorykami blatu i czytał imiona uczniów wyrżnięte przed laty w drewnie zakonserwowanym zieloną, olejną farbą. Patrząc na wyciętą w desce dziurę na kałamarz wdychał zapach starej szkoły, tę dziwną mieszankę dziecięcego potu, lizolu i zakurzonej stęchlizny. W pamięci ożyły wspomnienia sprzed czterdziestu lat i usłyszał donośny dźwięk dzwonka, trzask otwieranych z impetem drzwi, krzyk i tupot dzieci wypuszczonych na wolność z lekcyjnej niewoli. Tupot niósł się falą po korytarzach, schodach i cichł na zalanych słońcem wiejskich dróżkach. Myślał o poplamionych atramentem dłoniach, chrabąszczach zbieranych do tekturowego tornistra i kulkach z łożysk, którymi handlował z kumplami. Dobrotliwie uśmiechnął się do niego Gomułka z obsranego przez muchy portretu wiszącego nad tablicą. Pewnie podobnie uśmiechał się Franco patrząc ze ścian na uczące się w Santibanez dzieci. Pod portretem siedziała pani od muzyki, której tajemnice ukryte pod krótką spódniczką kusiły wzrok gdy udawał, że szuka czegoś pod ławką. Jak ona się nazywała? Nie mógł sobie przypomnieć, nie pamiętał nawet jej twarzy. Pamiętał tylko cień intrygujący, ukryty głęboko i tajemniczo pod jej mini-spódniczką; cień, którego wypatrywał, gdy siadała za stołem znużona pisaniem kluczy wiolinowych i leniwie zakładała nogę na nogę. Cień i lekki szelest skóry, jedno i drugie było nierealne – niemożliwe do zobaczenia i usłyszenia. To był nastrój odkrywania tajemnicy – impuls, który ciągle się w nim odzywał, gdy patrzył na kobiece nogi, drgające pod bluzkami piersi i machinalnie odgarniane z czoła włosy. Doznał słodkiego wspomnienia swego pierwszego i niewinnego doświadczenia, wspomnienia chwili niewinnego erotyzmu, który wciąż czuł i pamiętał….”
Pozdrawiam i przepraszam za tę chwilę hiszpanskich wspomnień – nie na temat.
Właśnie z łódzkiego podwórka szkolnego znika Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych nr 8 – słynna Irysowa, albo po prostu Odzieżówka! Szkoła z 80letnia tradycją! znika po cichutku, bez rozgłosu, bo wiadomo: niż, upadek szkolnictwa zawodowego. Jestem byłą nauczycielką tej placówki, a przy okazji mieszkam niedaleko – widzę jak pod budynkiem stoją ciężarówki, na które wrzuca się wszystko jak leci – wyposażenie pracowni, komputery, szkolne manekiny… Wszystko to, o co przez lata tak dbano. Jeszcze kilka lat temu Szkoła tętniła życiem, 2 lata temu wygrała targi edukacyjne – teraz dogorywa. Budynek szkolny jest w bardzo dobrym stanie – regularnie remontowany, częściowo wymienione okna, pracownie komputerowe, ogromna, ładnia utrzymana sala gimnastyczna, warsztaty, podjazdy dla niepełnosprawnych, boisko, duży ogród – wszystko bez znaczenia! Przy okazji egzaminów maturalnych miałam okazję zwiedzić wiele łódzkich szkół i zupełnie obiektywnie stwierdzam, że budynek Irysowej na tle innych placówek wypadał bardzo przyzwoicie. Niestety to bez znaczenia. Oficjalnie Szkoła jest przeniesiona na Naruszewicza – do tamtejszej odzieżówki, ale tylko do końca tego roku szkolnego. Potem likwidacja. Łza się w oku kręci. Na wielu szkoleniach i konferencjach słyszałam zapewnienia o wspomaganiu szkolnictwa zawodowego. W Łódzkim Centrum i WODNie powstały specjalne stanowiska dla osób, które miały zajmować się tylko wspieraniem szkół zawodowych. Urzędnicy pracę mają, a szkoły są likwidowane. Po cichutku, bez echa…. I żeby dobić ostatni gwóźdź do trumny wspomnę, że ten budynek, remontowany przez lata za pieniądze oświatowe nie będzie służył młodzieży czy innej szkole (do końca wierzyłam, że zostanie tam przeniesiona inna szkoła, która ma dużo gorsze warunki lokalowe) – będzie tam siedziba instytucji zupełnie z innej branży.
@ Kartko a może Kartku (jak zwracają się do Ciebie na Twoim blogu)
dzięki za „nie na temat” 😉
Majad90, bardzo smutna historia, a poruszający opis świadczy o wielkim emocjonalnym związku z tym miejscem. Przeczytałam z zainteresowaniem, bo do tej szkoły chodziła w latach 80-tych moja kuzynka.
Nie tak dawno likwidowano na potęgę przedszkola (pod hasłem, że dzieci coraz mniej). I co się później okazało? Znalezienie miejsca w przedszkolu graniczyło z cudem. Wiem, bo sama szukałam po całym mieście przedszkola dla dwójki swoich pociech. Syn do 4 roku życia chował się w żłobku, bo nie było alternatywy (oboje pracujemy). To się nazywa polityka prorodzinna naszego państwa
Magda, a żłobek był? Dziwne.
Żłobki były likwidowane jeszcze wcześniej.
Czytałam, ale nie pamiętam gdzie, że likwidowanie szkół wiejskich i dowożenie dzieci dało oszczędności co prawda, ale znacznie mniejsze, niż się spodziewano.
A minusy?
Po zlikwidowaniu szkoły nie ma już we wsi żadnego ośrodka kultury (zakładając, że szkoła taką funkcję pełniła dla lokalnego środowiska);
dowożone dzieci spędzają poza domem cały dzień; w podstawówkach i gimnazjach, do których chodzą, nie jedzą nawet obiadów (za drogo dla rodziców, chyba że MOPR zapłaci), nie mają gdzie się podziać, siedzą w przepełnionych świetlicach. Spróbowalibyśmy odpocząć w takich warunkach!
Pewnie nie zawsze tak jest, ale często. Zbyt często. Przynajmniej najmłodsze dzieci powinny mieć te warunki lepsze.
A ja jestem ambitną uczennicą z zapadłej prowincji, gdzie nie ma zbyt wielkiego wyboru szkół i możliwości przenoszenia się z klasy do klasy. Wielokrotnie pisałam już o tym, że nie zdałam do następnej klasy dlatego, by mieć lepszą nauczycielkę języka polskiego, który jest dla mnie najważniejszym przedmiotem, ale nie był to jedyny powód, który mną kierował. Najważniejszą przyczyną było chyba przeludnienie mojej klasy (rocznik 92), która liczyła 34 osoby. Nie mogłam pracować w takich warunkach (zwłaszcza, że dzieciaki do najgrzeczniejszych nie należały i wszyscy chyba nauczyciele na ich widok dostają niestrawności), więc postanowiłam „przenieść się” do rocznika niżu demograficznego, którym jest 93. I co? Skończyło się jak ręką odjął. W klasie 17 uczniów, w tym jeden na nauczaniu indywidualnym, co daje nam de facto 16, a w porywach jeszcze mniej (bo wagarują).
34 a 16 – to jest różnica! Szkoda, że osiągnięta kosztem nie otrzymania promocji. Ale nigdy nie żałowałam.
Droga Marit
Był i żłobek, było i przedszkole, tylko gdy okazało się, że nie ma miejsca w żadnym przedszkolu, życzliwa Pani Dyrektor żłobka nie skreśliła naszych dzieci z listy, pomimo „przerośnięcia”. Nie wiem skąd w ludziach tyle jadu. Zamiast podyskutować z szacunkiem dla rozmówcy, zdeprecjonować. Czemu to ma służyć, bo na pewno nie konstruktywnej wymianie zdań. Ale to Polska właśnie
Nieoceniony Panie Profesorze,
wbrew pogłoskom o moim zgonie ze strachu przed Pańciami z Pokojowego Kółka Różańcowego, ośmielam się ponownie zwrócić do Pana (jak zwykle zresztą).
Mam wrażenie, że po raz kolejny poruszamy problem socjalny.
To znaczy, problem otwarcia lub zamknięcia Pokoju Gronowego a nie realizacji lub nierealizaji celów oświaty w nowoczesnym, demokratycznym czy też cywilizowanym kraju.
Bo to właśnie jest problemem – jak i po co oświecać, a nie w jakim pokoju.
1000 szkół na 1000-lecie nie przyniosło poprawy wyniku.
Likwidacja szkół wiejskich na rzecz wielgaśnych,gminnych-zbiorczych (lata 70-te) + dowożenie Osinobusami – też nie.
Rozmnożenie systemu per gimnasionibus (+Gimbus – to od Gimbrowicza) – też nie poprawiło oświaty.
Czy naprawdę niczego szkoła nie umie się na sobie samej nauczyć?
Toż w XXI nie wielkość lokalu klasowego ani nawet ilość uczniów decyduje o wyniku oświaty (a tym bardziej o jej celach).
Zwłaszcza nie powinna, jeśli Pokój okupują egzemplarze uzbroniarzowane na świat współczesny i impregnowane na wpływy Oświecenia (nie mówiąc o romantyźmie, baroku czy cywilzacji śmierci nam panującej).
Niechże Pan o tym napisze coś.
Tym razem zasyłam spod latającej Katedry.