Nauczyciele równi i równiejsi

W mojej szkole trwa dyskusja na temat równego podziału obowiązków. Mam wrażenie, że czara goryczy zaczyna się przelewać i ludzie dojrzeli do tego, aby jasno i wyraźnie powiedzieć, co ich boli. Chociaż może się mylę i sprawę uda się załagodzić, a dojrzewający bunt okaże się burzą w szklance wody. Tak naprawdę wszystko w rękach dyrekcji.

Co boli ludzi najbardziej? Przede wszystkim przydział wychowawstwa. Jak to jest, że niektórzy nauczyciele w ciągu kilkudziesięciu lat pracy nigdy nie byli wychowawcami? Jeśli się nie nadają do wychowywania, to czy nadają się do bycia nauczycielami? Czy można być nauczycielem, nie doświadczając pracy wychowawczej? Poza tym chodzi o poczucie sprawiedliwości społecznej, o pragnienie, aby być traktowanym równo. Jeśli ktoś może wymówić się od wychowawstwa, to inni też tak chcą.

Ludzi boli też, że jednym dokłada się obowiązków, np. w postaci klas z poszerzoną nauką danego przedmiotu, a inni koledzy mogą przez szereg lat uczyć podstaw. Obowiązki są niewspółmierne. Inaczej się pracuje z uczniami, którym zależy na jak najwyższych wynikach z matury, inaczej z takimi, którzy chcą tylko zdać i z pocałowaniem ręki przyjmą 30 procent. Dlaczego jedni nauczyciele rok w rok otrzymują klasy, które wymagają więcej pracy, a inni mogą mieć lżej?

To nie wszystko, o czym dyskutujemy. Ludzie są rozdrażnieni z powodu niejasnych zasad oceniania naszej pracy. Nie wiadomo, jakie czynności podobają się dyrekcji najbardziej, jakie są średnio notowane, a które w ogóle nie są brane pod uwagę. Czy punktualne przychodzenie do pracy jest takim samym sukcesem, jak solidne przygotowanie uczniów do matury? Czy idealne wypełnianie dziennika ma taką samą wartość, jak wykazanie się uczniem, który został laureatem olimpiady?

Jest wiele spraw, które denerwują nauczycieli mojej szkoły, ale nie o wszystkim mogę pisać. Dzisiaj też namiętnie dyskutowaliśmy w pokoju nauczycielskim, ale koledzy prosili mnie, abym nie ujawniał tego na blogu. Spełniam prośbę i nie piszę.

A co mnie drażni najbardziej? Najbardziej denerwuje mnie postawa, że nasze gadanie nic nie da i że powinniśmy całą sytuację przetrzymać. Powtarzam, aby nie umknęło: przetrzymać. Po co denerwować przełożonych? – mówią niektórzy. Uważają, że trzeba się zamknąć, bo może być jeszcze gorzej. Taka postawa denerwuje mnie najbardziej. Gdybym uważał serio, że moje gadanie nic nie da i że nie ma w tym żadnego sensu, to jeszcze dziś strzeliłbym sobie w łeb. A jeśli nie mógłbym strzelić, bo ostatnio w Łodzi trudno o broń, to przynajmniej przyłożyłbym sobie rozgrzane żelazko do tyłka. Niech boli. Niech bardzo mocno boli, jak to oparzenie. Bo gdy głupota mocno nie boli, to już zostanie z człowiekiem na zawsze.