Czas pracy nauczycieli

Nie ulega wątpliwości, że ludzie są wrogo nastawieni do nauczycieli głównie z powodu czasu pracy. Możemy zapierać się nogami i rękami, dowodząc, że pracujemy długo, ale nikt w to nie wierzy. Od lat mamy sytuację patową i właśnie z tego powodu czuję potrzebę szczerej rozmowy. Nie chcę nikogo do niczego przekonywać, chcę tylko coś wyznać.

Pracowałem w wielu szkołach. W kilku na pełen etat, ale to wcale nie oznaczało, że wszędzie tyle samo czasu poświęcałem na pracę. Etat w jednej placówce to nie to samo, co gdzie indziej. Niby obowiązki podobne, ale praca różna i czas też nie ten sam. Śmiało mogę powiedzieć, że w liceum, gdzie obecnie uczę, etat oznacza – i to nie tylko dla mnie, ale dla większości nauczycieli – dwa razy tyle pracy, co w innym miejscu, w którym kiedyś byłem zatrudniony. Wszystko zależy od przełożonych. Jak nie wymagają, to człowiek z każdym rokiem ogranicza swój wysiłek. W końcu tylko wchodzi na lekcję i wychodzi. Nic więcej z siebie nie daje. A jak dyrekcja wymaga i patrzy na ręce, dopinguje, mobilizuje i motywuje, to się robi naprawdę dużo. Szkoły w Polsce różnią się miedzy sobą właśnie tym, ile się w nich pracuje na cały etat. Kto w wielu miejscach pracował, ten wie, o czym mówię.

„Gazeta Prawna” kilka dni temu oznajmiła, że specjalna komisja będzie obliczać czas pracy nauczycieli (zob. info). Przebadanych zostanie kilka tysięcy osób, więc wyniki będą miarodajne dla całego kraju. Zastanawiam się, po co to wszystko. Nie nauczycieli należy badać, tylko dyrektorów. Część z nich nie potrafi bądź nie chce efektywnie zarządzać zasobami ludzkimi. Pracowałem kilkanaście lat temu w takiej szkole, w której szefa nie widziałem całymi tygodniami, on też nie miał o mnie bladego pojęcia, pewnie nawet nie wiedział, jak się nazywam i czego uczę. Może przesadzam, ale naprawdę nie czułem jego obecności, nie mówiąc o trosce, nadzorze czy motywowaniu.

Co mi po tym, że jakaś komisja ustali, iż nauczyciele pracują średnio 35 godzin tygodniowo albo 27 czy nawet tylko 20? Ja dobrze wiem, ile wynosi mój czas pracy. A jest on cholernie długi, do tego z każdym rokiem coraz dłuższy. To wcale nie moja zasługa, gdyż ja wcale nie rwę się do pracy. Do wina dyrekcji szkoły, gdzie pracuję. Tu szefowie od lat nie odpuszczają. Nie mam im tego za złe, chociaż trochę mam. Z jednej strony sprawia mi radość dobra robota, jaką tu wraz z kolegami wykonuję, a z drugiej mam ochotę na słodkie lenistwo. Co policzy komisja? Czy weźmie pod lupę szkoły, gdzie pracownicy tyrają, bo tak im szef każe, czy przyjrzy się placówkom, gdzie kot z kulawą nogą nie interesuje się tym, jak pracują nauczyciele?

Uważam, że obecnie można udowodnić każdą tezę. Każdy czas pracy nauczycieli jest do udowodnienia. Jestem tego najlepszym przykładem. Jako polonista zatrudniony na pełen etat raz pracowałem 25-30 godzin w tygodniu, innym razem 35-40, teraz ocieram się o 50 godzin. I to mnie wkurza. Komisję, która bada czas pracy nauczycieli, proszę, aby wyniki przesłała organom prowadzącym szkoły. Niech one przemyślą, jak ich dyrektorzy kierują swoimi pracownikami. Jest naprawdę różnie.