Nauczyciel nie smutas

Rusza kolejny rok akademicki. Mnie najbardziej interesuje program studiów pedagogicznych. Wydaje mi się, że warto byłoby zatrudnić na polonistyce clowna, aby nauczył studentów poczucia humoru. Mnie w każdym razie brakowało tego przedmiotu. Ponieważ nie zostałem właściwie przygotowany do zawodu, zdarza mi się prowadzić lekcje, jakbym kij połknął. Zdarza mi się też brać zachowanie uczniów za bardzo na poważnie. No cóż, proszę wszystkich młodych ludzi o wybaczenie. Niech usprawiedliwia mnie fakt, że na polonistyce nie zatrudniano clownów. A nie każdy nauczyciel ma poczucie humoru ot tak z urodzenia. Ja na przykład nie mam. Dlatego zastanawiam się, jak się tego uczyć.

Ponieważ nie zostałem w poczuciu humoru przeszkolony, decyduję się iść na żywioł. Raz zarżę, gdy ktoś się potknie przy tablicy, a innym razem ja sam się potknę. Dobrze jest też się przejęzyczyć, to zawsze śmieszy. Jednak żywiołowość jest ryzykowna. Nie mam pewności, czy intuicja dobrze mną kieruje. Na przykład nie wiem, czy nauczyciel powinien opowiadać uczniom dowcipy? Albo czy powinien pozwalać, aby uczniowie opowiadali dowcipy. A może warto opowiadać uczniom cudownie śmieszną historię swojego życia? A może nie warto? Zresztą czy w szkole w ogóle należy się śmiać? Może nauczyciel powinien być smutasem?

Zastanawiam się, który z moich nauczycieli był najśmieszniejszy. I przypominam sobie sytuację, jak jeden z belfrów o wzroście metr pięćdziesiąt w kapeluszu zdenerwował się na pewnego dryblasa z klasy i wyzwał go na pojedynek na ręce. Ustawiliśmy ławki podczas lekcji i nauczyciel z uczniem zaczęli się próbować. Okazało się, że jakimś cudem uczeń, który był dwa razy większy od nauczyciela, przegrał. Gdy nie mogliśmy wyjść ze zdziwienia, nasz nauczyciel z dumą powiedział: „Jestem najsilniejszy w pokoju nauczycielskim”. Boki zrywaliśmy, wyobrażając sobie naszych nauczycieli, jak podczas przerwy próbują się na ręce. Od razu pokochałem swoją szkołę. Totalne jaja. Ciekawe, skąd mój nauczyciel miał takie poczucie humoru?