Edukacja po polsku

Spotkałem się ze znajomymi, którzy są zatrudnieni w różnych firmach poza edukacją. Jedni chwalili się, że pracują „dla Francuzów”, inni – że „dla Niemców”, jeszcze inni – że „dla Holendrów”. Każdy miał powód, aby się czymś pochwalić: a to wysoką pensją, a to interesującymi szkoleniami poza granicami kraju, a to możliwościami awansu, ewentualnie świetną organizacją pracy i dobrymi stosunkami z kolegami. Może przesadzali z pochwałami, ale postanowiliśmy nie narzekać. Ostatni z przyjaciół powiedział, że ma to wszystko co oni, ale pracuje „dla Polaków”, więc może dodać coś więcej. Po prostu, pracując w polskiej firmie, nigdy nie wie, co będzie jutro. „To tak samo jak ja” – powiedziałem, ciesząc się, że coś mnie jednak z kolegami łączy. Może nie pensja, nie szkolenia w innych krajach, nie perspektywy awansu, ale właśnie ta niepewność, co będziemy robić jutro. Kumplowi ciągła spontaniczność nawet bardzo się podoba, przynajmniej nie jest u niego nudno. U mnie w szkole też na nudę nie mogę narzekać – stabilizacji jak nie było, tak nie ma.

Ledwo nowa formuła egzaminu maturalnego została wprowadzona, a już wiadomo, że wszystko będzie inaczej. Okazuje się, że fundament zmian, czyli zdawanie matury najpierw na poziomie podstawowym, a potem na rozszerzonym, to bzdura. Jednak jak będzie wyglądać tegoroczny egzamin, nikt mi nie powie. Szefowi lepiej nie zadawać takich pytań, bo tylko się zdenerwuje. Kuratorium przez wiele miesięcy nie było sensu pytać, ponieważ urzędnicy żyli tam na walizkach, a osoba pełniąca obowiązki kuratora wiedziała tyle, co każdy czytelnik gazet: ma być inaczej, ale jak, to się zobaczy. Obawiam się, że nowy kurator będzie postępował także „po polsku”, czyli według zasady: „do siego roku”, tzn. niedługo będzie lepiej. Ale kiedy? I o co w tym wszystkim chodzi? Tego nie wie nikt. Mimo że nie mam pewności w żadnej sprawie, udaję przed uczniami, iż wiem wszystko. Podaję więc lektury, ustalam sposób przygotowywania się do matury, rozwiewam wątpliwości młodzieży, licząc, że zapowiadanych zmian ministerstwo nie zdąży zrealizować, więc będzie po staremu. Uczę zatem tak samo jak w zeszłym roku, ale być może źle robię.

W mojej szkole nieraz już wychodziliśmy przed szereg, szybko realizując zalecenia władz oświatowych, a potem budziliśmy się z ręką w nocniku. Okazywało się, że źle zrozumieliśmy instrukcje kuratora, przeinaczyliśmy wytyczne nadzoru, pospieszyliśmy się z wprowadzaniem w życie tej czy innej ustawy. To, co ustalono jednego dnia, w dniu następnym okazywało się nieważne. Nim się człowiek przyzwyczaił do jakiejś formuły nauczania, np. do tego, że 30-procentowy wynik to minimum zapewniający uczniom zaliczenie sprawdzianu, już uznawano to za zbrodnię na dzieciach. Okazuje się, że najlepiej mieli ci nauczyciele, którzy nic nie robili. Styl żółwia to najlepsza metoda pracy w polskich szkołach. Zanim człowiek przygotuje sobie miejsce pracy, już nie musi nic robić, bo okazuje się, że idzie nowe. W tym roku postanawiam postępować podobnie. Udaję więc głupiego, gdy słyszę o nowych pomysłach ministra edukacji. Jak się trochę spóźnię z realizacją zarządzeń, to w ogóle nie będę musiał ich realizować. Przecież każde nowe polecenie mówi, że trzeba przestać robić to, co było najważniejsze w edukacji kilka tygodni temu. Tak oto dzięki zarządzaniu metodą „niech nikt do ostatniej chwili nie wie, co będziemy robić jutro”, władze oświatowe przyczyniły się do tego, że ja i moi koledzy musimy pracować według zasady: „pożyjemy, zobaczymy”. A na razie lepiej nie robić nic. Ciekawe, czy uczniowie są tego wszystkiego świadomi?