Śmiech na sali

Rok szkolny rozpoczął się od odczytania listu Romana Giertycha. Nie wiem, co zabawnego jest w postaci obecnego ministra edukacji czy też w samym jego nazwisku, ale cała sala ryknęła śmiechem. Wystarczyła zapowiedź, że usłyszymy za chwilę przesłanie ministra, a towarzystwo jednogłośnie huknęło śmiechem, że aż szyby zadrżały. Siły rozweselania tłumów mogliby Giertychowi pozazdrościć najlepsi komicy w kraju. Tak śmiesznie nie zaczął się żaden rok szkolny, a pamiętam ich kilkadziesiąt, jeśli policzę wszystkie lata chodzenia do budy. Na początku ja sam nic śmiesznego w słowach ministra nie dostrzegłem, ale też pokładałem się ze śmiechu, ponieważ udzieliła mi się atmosfera, jaka panowała na sali. Zarżałem więc głośno, jednak inni byli głośniejsi, szczególnie uczniowie. A już łzy mi prawie pociekły, gdy minister dziękował za kartki pocztowe tym wszystkim, którzy mu je z wakacji przysłali. Mnie wśród tych osób nie było, szkoda, że pożałowałem na znaczek. Chyba zacznę do ministra pisać, skoro tak ładnie dziękuje. Dzisiaj wprawdzie dziękował nie wiadomo komu, ale jak uzbiera się tej korespondencji więcej, to może i po nazwisku wymieni.
 
List sam w sobie nie był zły. Składał się z tak wielu obietnic, że trudno je wszystkie spamiętać. Było więc o podniesieniu rangi zawodu nauczyciela i nadaniu mu funkcji urzędnika państwowego, było o monitorowaniu bezpieczeństwa w szkole, w czym ma pomóc ubranie uczniów w jednolite stroje, czyli mundurki, i o mnóstwie innych spraw. Patrząc na reakcję zebranych, przypomniało mi się, że tak samo zachowują się moi uczniowie, gdy obiecuję im gruszki na wierzbie. Nieraz już grzmiałem, że uczynię z nich mistrzów w pisaniu wypracowań, że wyplenię wszystkie błędy i wybiję im z głów nieczytanie lektur, a oni w śmiech. Zamiast dziękować, że taki jestem dla nich dobry, śmiali się w głos, zanim skończyłem wygłaszać obietnice. Oczywiście potem żadnej obietnicy nie udało mi się zrealizować, zresztą nikt nawet na to nie liczył, gdyż gadałem bez przemyślenia, aby tylko ulżyć sobie. Dzisiaj minister ulżył sobie, a my zaznaliśmy przyjemności w zdrowym śmiechu. To podobno wzmacnia organizm i przedłuża życie.

Najtrudniej – w związku z listem – miała dziś osoba, która czytała go na głos. Starała się zachować powagę, aby nie dawać młodzieży złego przykładu, w końcu czytała list od przełożonego. Ja mogłem robić, co chciałem, podobnie koledzy, ponieważ byliśmy odwróceni do uczniów plecami. Natomiast pani wicedyrektor stała skierowana twarzą do wszystkich zebranych, więc nie wypadało oddawać się temu, co wszyscy. Siliła się, jak mogła, żeby tylko nie wybuchnąć śmiechem, ale czuć było, że ma ochotę, tylko się z trudem powstrzymuje. Na koniec jeszcze usprawiedliwiła się, że czytała tak „drętwo”, ponieważ list przyszedł dosłownie przed chwilą faksem z kuratorium. Nie znała więc jego treści. Wszyscy podziwialiśmy ją za wielką umiejętność panowania nad sobą. Boję się, że gdybym ja był na jej miejscu, nie dałbym rady na poważnie przeczytać tego listu. Jednak wicedyrektor i dyrektor szkoły muszą mieć ukończone studia w zakresie zarządzania oświatą, więc pewnie uczą się tam, jak mówić bez zająknięcia każdą obietnicę bez pokrycia.