Szkoły A, B, C, D
Sprawdzian szóstoklasistów, który rozpoczyna się dzisiaj o godzinie 9 rano, pozornie niewiele znaczy. Nawet nie nazywa się egzaminem, tylko sprawdzianem. Różnica kolosalna. Sprawdzianu nie można przecież nie zdać. Wystarczy być obecnym, a już się go zdało bez względu na wynik. A jednak jest on tak samo ważny jak egzamin dojrzałości, a może nawet jeszcze ważniejszy.
Zmniejsza się liczba uczniów w szkołach podstawowych i trudno się spodziewać cudu w tej sprawie. Wiele podstawówek jest likwidowanych właśnie z powodu niewielkiej liczby uczniów. Niejedna szkoła liczyła, że przyjęcie sześciolatków na parę lat opóźni groźbę likwidacji, ponieważ klas pierwszych będzie więcej (i tak aż przez sześć lat, czyli do ukończenia szkoły przez podwójny nabór w jednym roku). Niestety, podwójnego naboru nie będzie, więc znowu kilkadziesiąt placówek padnie. W każdym regionie istnieją szkoły podstawowe zagrożone likwidacją.
Brak dzieci nie jest związany tylko z niżem. O wiele większe zło wyrządzają sprawdziany i egzaminy. Oto bowiem na ich podstawie kształtuje się wizerunek szkoły – jaki średni wynik sprawdzianu, taki poziom nauczania w placówce. Ambitni rodzice, czemu się nie dziwię, zbierają informacje o wynikach sprawdzianu różnych szkół, a potem stają na głowie, aby dziecko zapisać do najlepszej w mieście. W Łodzi na przykład wożą maluchy z odległego Zielonego Romanowa, z Brzezińskiej czy z Olechowa do centrum, gdzie mieści się najlepsza podstawówka, bo ta placówka ma najlepsze wyniki właśnie ze sprawdzianu szóstoklasistów.
Sprawdzian ten decyduje zatem o zakwalifikowaniu szkoły do typu A (doskonałe), B (dobre), C (przeciętne) i D (słabe). Szkoły typu A i B nie muszą się martwić o brak chętnych, zawsze bowiem znajdą się rodzice gotowi wozić dzieci z drugiego końca miasta, byle tylko zapewnić swym pociechom lepszy start. Z tego powodu szkoła typu C skazana jest na wegetację, a typu D na likwidację, bo do niej przyjdą tylko te dzieci, które nie mają innego wyjścia.
Mam córkę w wieku przedszkolnym, więc niedługo sam będę podejmował decyzję, gdzie ją posłać. Czy do najbliższej placówki, która, niestety, jest typu C, czy do typu A, do której mam 17 kilometrów. Oczywiście, aby dziecko dostało się do szkoły A, musi najpierw być najlepsze w przedszkolu. A zatem liczy się też wynik sprawdzianu przedszkolaków. Zastanawiam się, czy nie puścić już maleństwa na korepetycje, bo jak mi się marzy szkoła A, to muszę już teraz kształcić dziecko na czempiona. Zaniedbam sprawę i obudzę się z ręką w nocniku, tzn. z dzieckiem w podstawówce C lub nawet D.
Komentarze
To, co dzieje się w szkołach, coraz bardziej trąci paranoją. Tak rozumiem wpisy na pańskim blogu. Niestety podzielam tę opinię,
O poziomie szkoły decydują przede wszystkim rodzice, w mniejszym stopniu dyrektor, a praktycznie wcale nauczyciele. Dlaczego? Bo po pierwsze, dyrektor nie ma większego wpływu na poziom merytoryczny nauczycieli. Może go wyrzucić, jeśli nauczyciel ma zarzuty prokuratorskie, przychodzi pijany na lekcje, ale nie za złą pracę lub ignorancję. Włos poloniście z głowy nie spadnie za niezadawanie zadań lub zadawanie ich ale nie sprawdzanie. Chemikowi za uczenie z zatwierdzonego(!) przez ministerstwo podręcznika Paśki, gdzie „wodorotlenki oddają proton”, a o kwasach, wodorotlenkach i solach gimnazjalista dowiaduje się w trzeciej(!) klasie liceum. Za podawanie idiotycznej interpretacji praw dynamiki Newtona.
Przykład: klasa gimnazjalna ma w ciągu 3 lat średnią arytmetyczną 4,9. Na teście kuratoryjnym z chemii i średnia 2.3… Wniosek nauczycielki? „Czemu się nie uczycie?”. Na myśl, że uczy bzdur ze złego podręcznika, nie wpadła. Nawiasem, to klasa, gdzie chodzą w większości laureaci olimpiad z podstawówki…
Co więc decyduje o poziomie szkoły? Plotka wśród rodziców. Jeśli wystarczająco dużo rodziców zostanie przekonane opinią, że jakaś szkoła jest dobra, to będą chcieli posłać tam swoje dzieci. Dyrekcja będzie mogła wybierać wśród mający lepsze świadectwa, wśród olimpijczyków. Jeśli jeszcze złamie ministerialne zalecenia by „podciągać w górę” słabszych uczniów rozdzieli „rejon” od zdolniejszych – sukces murowany. Przynajmniej w gimnazjum. i liceum. W podstawówce to jest trochę trudniejsze, ale też do zrealizowania…
Uczniowie i ich rodzice sami będą dbać o poziom. Nie szkoła. Rodzice będą bronić dyrektora szkoły w kuratorium przed zarzutami o dyskryminację uczniów „zdolnych inaczej” i podział na dzieci gorsze i lepsze.
Stawiam tezę, że procent nauczycieli-idiotów jest w dobrej szkole podobny, jak w kiepskiej, więc poziom szkoły od nauczycieli nie zależy w sposób istotny.
Może przesadzam. Choćby dlatego, że wśród laureatów rożnych konkursów znajdują się np. fantastycznie przygotowane dzieci z Pipidówek spod wschodniej granicy, rozwiązujący bez problemów oznaczone gwiazdką zadania z matematyki ze zbiorów powojennej siedmio-klasowej podstawówki i liceum, mówiące przy tym polszczyzną nieosiągalną dla dzieci ze Stolycy, Krakówka czy Łodzi. To muszą zawdzięczać swoim nauczycielom. A może większej nich niezależności spowodowanej odległością od postępowej Warszawy i macek (śp.) Radziwiłł, Handtkego, Hall?
To dobrze, ze szkoły się różnicują. Problemem może być co potem ze swoim statusem robią. Próby usunięcia słabszych uczniów ze szkoły A lub wepchnięcia ich w orzeczenie PPP aby tylko utrzymać status to smutne, ale nieodosobnione przypadki.
Informacja czy szkoła A czy D to także informacja wjakim srodowisku będzie dziecko zdobywało wiedzę podstawową. Szkoła A ma niejednokrotnie ciekawszą ofertę zajęć pozalekcyjnych, lepszą bazę i możliwości. Póki nie ma faktycznie egzaminów wstępnych do szkoły podstawowej to zróżnicowanie jest potrzebne pod warunkiem, że nie dochodzi do patologii w ambicjach utrzymania statusu.
W szkołach gimnazjalnych i wyżej te rankingi są przy dzisiejszym systemie nadużyciem . Aczkolwiek naturalna jest potrzeba także na wyższym szczeblu zróżnicowania.
Tyle, ze dochodzi do paradoksu: Jeśli byśmy chcieli nagradzać lepszych to przepaść między szkołą A i C będzie rosła i szybko szkoła C zostanie szkołą D czyli przeznaczoną do likwidacji lub wegetacji.
Jeśli zaś będziemy chcieli wyrównywać szanse to nikt nie będzie aspirował do wyższych celów, bo po co. I tak go zrównają.
Najśmieszniejsze jest w tym wszystkim to, że człowiek staje na głowie, by zapewnić dzieciom doskonałą edukację, a potem i tak okazuje się, że to ma mało wspólnego z prawdziwym życiem i taki prymus nie ma potem kwalifikacji do innej pracy niż w edukacji, bo jedyne, czym może się pochwalić prawcodawcy to: „ja nie umiem, ale szybko się uczę”…
Ano prawda jak rodzicowi się marzy szkoła A to musi dziecko odpowiednio hodować. Podoba mi sie określenie „na czempiona”. Bo jak mu sie dziecko rozbestwi to nici z marzeń.
Wyczuwam w tej konstrukcji Pańską świadomą prowokację niemniej to jest dokładnie sposób myślenia naprawdę wielu rodziców. Miałem takich kolegów na studiach. Takie człowieko-wydmuszki które miały tak zaaranżowane wnętrze aby mieściło sie tam jak najwięcej wiedzy, czasem kosztem zbednych elementów jak pasje, zaradność, umiejętność zabawy, słuchania, kontemplacji i innych pierdół. Uniwersytet był dumny z ich wyników.
Kiedy czytam takich misiow jak mp, to niestety ale brakuje mi slow.
„O poziomie szkoły decydują przede wszystkim rodzice” – bardzo ciekawa teoria.
A potem sam sobie zaprzecza:
„Może przesadzam. Choćby dlatego, że wśród laureatów rożnych konkursów znajdują się np. fantastycznie przygotowane dzieci z Pipidówek”
Niestety Pana teorii o rodzicach, nawet na sile sie nie da udowodnic. Oczywiscie dyrektor dobiera nauczycieli, wiec dyrektor ma posredni wplyw na poziom. A najwiekszy wplyw maja oczywiscie nauczyciele. Rodzice maja wplyw na to, czy dziecko jest glupie (poprzez DNA), na zainteresowania, na wiedze ogolna. Natomiast w ogole nie maja wplywu na poziom szkoly w testach.
Test, sam w sobie, jest idiotycznym sposobem sprawdzania wiedzy – moze byc geniusz, ktory w testach sobie nie radzi. I tutaj kolejne pole do popisu dla nauczycieli – wylawiac perelki i rozmawiac z rodzicami o dzieciach.
Niestety wielu nauczycieli idzie do szkoly bo nie umieja sie odnalezc w firmie – ida na latwizne. Na uczelniach podobnie – z mojego roku na przyklad na uczelni zostaly same osly i bufony. Beda z nich wspaniali doktorzy i profesorzy. Smiac sie chce.
Podzial szkol jest dobry – dotowac dobre szkoly a likwidowac zle – to nie jest zaden problem. Wiem, ze zaraz mi tu zaczniecie basowac o „rownym dostepie do edukacji” itp slogany. Rowno = g**no, i jako nauczyciele powinniscie juz to wiedziec. A nie zwalac znowu na dyrektora, rodzica, niskie pensje itd, itp.
Ja wolałbym zapisać moje dziecko do szkoły, w której będzie lepiej traktowane jako człowiek, w której spotka się z szacunkiem i możliwością dialogu z nauczycielami. To jest ważniejsze od, tak zwanego, wysokiego poziomu nauczania. Znacie młodych ludzi z olbrzymią wiedzą, którzy nie potrafią wejść w odpowiednie relacje z innymi ludźmi w pracy i w życiu ?
Oj, aj, oj, aj, a troska o „niesegregację” młodzieży w szkołach? Rozwalić trzeba dobree podstawówki, gimnazja, nie wspomnę o liceach „renowmowanych”, bo jakże to ma się do równych szans? Jak kiedyś były nakazy pracy, tak teraz należy wprowadzić nakazy nauki!!! Kontyngent dla każdej szkoły!!!
?To dobrze, ze szkoły się różnicują.? – ale czy rzeczywiście się różnicują?
Różnicowanie marketingowe nie musi i najczęściej nie pokrywa się ze różnicowaniem jakościowym.Produkt tej samej, a nawet gorszej jakości może być sprzedawany po znacznie wyższej cenie wyłącznie dzięki starannie wypracowanemu marketingowi oraz różnego rodzaju certyfikatom wystawianym przez firmy czy też Spółki z o. o. (za 250 g „certyfikowanych” otrąb żytnich zapłaciłem 2.50 zł (!), ponieważ ?niecertyfikowanych? od dłuższego czasu nie mogłem dostać. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że jedne i drugie otręby mogą sie różnić między sobą tylko opakowaniem).
Nie tylko nauczyciele, ale i „instytucje certyfikujące” w rodzaju CKE i OKE unikają jak ognia jakiejkolwiek rzeczowej – i dającej się zweryfikować – dyskusji o jakości wystawianych przez te instytucje certyfikatów.
Dwie szkoły „wycertyfikowane” literkami A i D mogą sie różnić między sobą tylko tymi literkami – a nie umiejętnościami uczących sie w nich uczniów. Nie można też wykluczyć, że w obecnych warunkach zróżnicowanego oceniania (?ocenianie zewnętrzne? sobie, a ?ocenianie wewnątrzszkolne? też sobie) ta sama szkoła może w jednym roku otrzymać upragnioną literkę A, w drugim roku literkę D, chociaż ci sami nauczyciele tak samo ? a może nawet lepiej – będą uczyć praktycznie tych samych uczniów z tego samego środowiska społecznego.
@ ync:
„Ja wolałbym zapisać moje dziecko do szkoły, w której będzie lepiej traktowane jako człowiek, w której spotka się z szacunkiem i możliwością dialogu z nauczycielami. To jest ważniejsze od, tak zwanego, wysokiego poziomu nauczania.”
„Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy” Albert Einstein
Czy mógłby Pan uważnie przeczytać moją propozycję wielostrumieniowego (czy też wielopoziomowego) kształcenia (http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=573#comment-48677) i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Pańskie życzenia (i podobnie myślących rodziców) nie mogą być spełnione przez każdą większą szkołę?