Przedmioty do usunięcia
Uwaga Giertycha, że można by zlikwidować jedną godzinę religii, skłania do refleksji. Być może należałoby usunąć lub przynajmniej ograniczyć do szkoły podstawowej albo gimnazjum sporą część przedmiotów. A w liceum jako obowiązkowe dla wszystkich uznać za zbytek luskusu. Które przedmioty?
Wystarczy prosty sprawdzian. Na przykład taki. Zbieramy prace domowe danej klasy z jakiegoś przedmiotu i sprawdzamy, czy zostały samodzielnie wykonane przez uczniów. Jeśli okaże się, że prawie wszyscy przynoszą teksty z Internetu, można pozbawić grupę ściągaczy prawa do uczenia się tego przedmiotu. Szkoda pieniędzy podatników na geografię ściąganą z Internetu, lepiej nie uczyć jej wcale.
Dyskutowałem o tym z uczniami, którzy ściągają prace domowe z Internetu. Zapytałem młodzież, czy nie lepiej w ogóle nie uczyć się przedmiotu, gdzie nagminnie się ściąga. Jedni byli za, inni mówili, że być może ten przedmiot będzie potrzebny, aby mogli dostać się na studia (tzn. przyda się ocena z tego przedmiotu, bo umiejętności z powodu ściągania mają mizerne).
W dobie Internetu i telewizji nie trzeba nauczać określonego przedmiotu przez wiele lat. Wystarczy obowiązkowy krótki kurs, np. 3-letni w gimnazjum czy 5-letni w szkole podstawowej i gimnazjum. Szczegóły można dopracować. Po co przyszłych humanistów na siłę uczyć fizyki, chemii, biologii, po co zmuszać przyszłych inżynierów do nauki historii czy języka polskiego?
Nie twierdzę, że wiedza z tych przedmiotów jest niepotrzebna, tylko że przymusowe nauczanie jest zbędne, ponieważ uczy ono te osoby tylko skutecznego ściągania. Na siłę niczego ludzi nie nauczymy, jedynie zmarnujemy środki finansowe. Podejrzewam, że w liceum obowiązkowo można nie uczyć co drugiego przedmiotu. Mogą one być nadal prowadzone, ale w formie fakultetów, czyli dla zainteresowanych. Dzięki nieobecności tych niezainteresowanych można by solidnie nauczyć osoby, które naprawdę chcą się uczyć.
Ten problem warto rozwiązać także w inny sposób. Każdy licealista musiałby zaliczyć tygodniowo 30 lekcji z minimum 5 przedmiotów, a maksimum 15. Uczniowie chodziliby więc wg uznania, np. jedni po 5 godzin na chemię, biologię, fizykę, matematykę, geografię i język angielski, a inni po 5 godzin na historię, język polski, angielski, niemiecki, francuski i przedsiębiorczość, a jeszcze inni na każdy przedmiot po 2 godziny. Każdy w liceum sam układałby sobie plan.
Niech decydują uczniowie, wybierając przedmioty w ramach określonego systemu. Wtedy zobaczymy, na które przedmioty nie będzie chodził nikt lub prawie nikt, a na które będą waliły tłumy. A nauczycielom można by płacić stawkę od ucznia.
Komentarze
Stawka od ucznia nie mogla by byc. Wtedy bylyby umowy miedzy uczniami (ktorzy chca przebimbac szkole i zdac) a nauczycielami (ktorzy chca zarobic) ze ‚jak bedziesz uczeszczac na moje lekcje masz gwarantowana pozytywna ocene’. Pozatym pomysl z wyborem przedmiotow bardzo dobry.
Pozdrawiam
Panie Profesorze!
Wiem, że kontakt z Panem przez bloga nie jest zbyt dobrym wyjściem, jednak jest jedynym. Jestem Pana uczniem klasy maturalnej i chciałbym wyrazić głębokie zaniepokojenie Pana nieobecnościami w szkole na kilka miesięcy przed naszą maturą. Nie mam zamiaru krytykować sposobów Pańskiego życia ani nauczania, zwracam jedynie uwagę, że wszystko nie jest nam obojętne i nie pozostaje niezauważone. Czas, w którym planowo mamy ‚zastępstwa’ jest de facto czasem zmarnowanym.
Podaje mój mail, bo nie podałem w komentarzu wcześniejszym.
Panie Profesorze!
Rozumiem, że blog nie jest zbyt dobrym sposobem kontaktu z Panem, jednak to jedyny sposób. Jestem uczniem klasy 3d, maturalnej XXI LO, w której jest Pan naszym polonistą. Chciałbym wyrazić głębokie zaniepokojenie, nie tylko moje, ale całej klasy, związane z Pańskimi nieobecnościami w szkole przez około miesiąc przed świętami i ponad tydzień – po. Do matury pozostało nam kilka miesięcy, a język polski się nie odbywa! Oczywiście, mamy „wciśnięte” zastępstwa, na których jednak de facto nic nie robimy, jest to czas zupełnie stracony. Wyobrażam sobie, że Pańska praca nie związana z nauczaniem jest ważna i czasochłonna (jeżeli to właśnie jest przyczyna Pana zwolnień), ale proszę zwrócić uwagę na to, że matura z języka polskiego jest ważnym elementem wpływającym na naszą przyszłość. Nie krytykuję Pana działalności, ani sposobu nauczania, zwracam jedynie uwagę, że brak polskiego nie jest dla nas bez znaczenia i nie pozostaje niezauważony.
Pozdrawiam
F. Piestrzeniewicz
Słusznie, nie warto wszystkich wszystkiego uczyć.
Przecież wystarczy umieć: czytaći pisać (poziom podstawowy), liczyć (podstawy, przecież sa kalkulatory) oraz oczywiscie obsługę komputera .
To powinno wystarczyć. Może nie wszystkim ale jednak.
Moi kochani uczniowie,
choroba nie wybiera. Muszę siedzieć w domu i brać antybiotyki (5 seria), więc sam jestem mocno zaniepokojony. Zróbcie coś, aby zastępstwa były właściwie realizowane.
Do zobaczenia mam nadzieję niedługo
DCH
Calkowicie Pana popieram – w tym pomyśle.Moze niezbyt oryginalny,tak wyglada nuka na amerykańskich uniwersytetach,ale dobrze się ta,więc ,czemu nie u nas ? sprawdza.Tym ,ktorzy maja obawy, co do poziomu ogolnego, jaki prezentowali by , w ten sposob edukowani ludzie , polecam przjżenie się uważnie amerykańskiej inteligencji.Na przykladzie np. pisarzy , którzy często ukończyli nauki , nic z literarturą nie mające wspolnego.
Czytałam kiedyś właśnie artykuł o szkole, która tak właśnie działała – każdy wybierał sobie przedmioty, których chce się uczyć. Bardzo dobry pomysł. Bo i tak uczniowie uczą się tylko przedmiotów, z których zdają maturę, a na resztę bardzo często po prostu nie chodzą.
Pomysł bardzo dobry ale wydaje mi się że do jego wdrożenia i wykonywania potrzeba nam ludzi którzy będą sprawami oświaty żyli na co dzień i będzie to ich główne zadanie, będą nauczycielami z umysłem większym niż ma Giertych, a nie będą przykładu brali z Ministra Zdrowia, który pomimo że jest lekarzem tak niewiele robi dla służby zdrowia. Pomysł jednak warty poparcia.
Inżynier albo lekarz, którzy nie będzą wiedzieli kim była Emilia Plater… super:/
Zgadzam się z przedmówcą. Na tej zasadzie działają indywidualne studia międzywydziałowe, jestem ich uczestnikiem. O ile na uczelni wyższej panują dość swobodne zasady doboru przedmiotów, o tyle wyobrażam sobie tą dowolność w szkółkach pana Giertycha… Pewnikiem standardowo w pakiecie pięć godzin języka oj-czystego (proszę mi wybaczyć, ale po trzyletnich przeprawach w LO mam nadzieję już więcej nie brać udziału w podobnych lekcjach), dwie religii i trzy wuefów, najważniejszych wszak przedmiotów… A marną resztę nazwanoby świętym prawem ucznia.
Wobec tego życzę szybkiego powrotu do zdrowia.
Panie Profesorze,
Pomysł może wydawać się świetny, lecz ma pewne wady. Przede wszystkim niewielu 15-latków wie, co ma zamiar robić w przyszłości, więc wybieranie dowolnych przedmiotów, a unikanie innych, powodowałoby, że niektóre kierunki kariery byłyby dla takiego ucznia wykluczone. Po drugie: na moim wydziale, poza obowiązkowymi zajęciami z praktycznej nauki języka, student przedmioty kompletuje według własnego uznania. Jest dwóch wykładowców z bardzo podobną ofertą: tłumaczenie tekstów prawno-ekonomicznych, przy czym u jednego na zaliczenie wystarczy oddać tłumaczenie dwóch pism handlowych (standardowo – oferta i zamówienie), natomiast u wykładowczyni pisze sie pracę porównującą terminologię prawną z danego zakresu w prawodawstwie polskim i niemieckim. Spróbuje ktoś zgadnąć, do kogo ustawiaja się kolejki w czasie zapisów? Uczeń czy student z natury rzeczy nie będzie się dręczył, jeśli można pójść po najmniejszej linii oporu, dlatego może lepiej jest zmusić „przyszłego inżyniera”, by nauczył się poprawnie wysławiać i zapoznał z podstawami biologii?
To chyba funkcjonuje w Stanach… Rozwiązanie dobre, ale pojawia się problem, gdy specjalista w jednej dziedzinie jest laikiem w innej i gdy trzeba mieć szerszą wiedzę, aby ją zastosować w nagłej potrzebie… Niestety, każdy kij ma dwa końce.
Pomysł wart rozważenia.
Na tej zasadzie dzialaja High School w Kanadzie! Prosze mi wierzyc, sprawdzaja sie! Jestem inzynierem, i pamietam jak wkowalam W LO znienawidzone, niepotzebne mi do niczego przedmioty…. A FE!
Paie profesorze, ale chyba zdaje pan sobie sparawę jakie fascynujące są lekcje z prof. Kolanek? (z całym szacunkiem dla pani profesor) Niech Pan zdrowieje i wraca! 🙂
Lena,
musze Cie poprzec jako krajanka, i jako obserwatorka tutejszego systemu szkolnictwa, bo moje mlode to przeszlo. Wydawalo mi sie, ze to za luzny system, ale sprawdzil sie na przykladzie mlodego. Szybko sie zorientowal, co chcialby robic w przyszlosci i jakie lekcje musi brac, zeby to zrealizowac.
ktoska, tych podstaw sie czlowiek uczy w szkole, musi naprawde byc odporny, zeby przez osluchanie cos sie nie przyczepilo! Moj mlody jest calkiem wszechstronnym czlowiekiem, jego koledzy tez!
Specjalista w jakiejs dziedzinie rzadko nie kuma, co to jest pantofelek na przyklad – nie ten na nozce dziewczyny, a ten pantofelek z biologii!
Szczerze nienawidzilam matematyki, ale nie przez brak rozumu (taka mam nadzieje…), a przez profesora w ogolniaku, ktory zabil cale moje (nie tylko moje) zainteresowanie dla matematyki. Nie bylam wielce zainteresowana, ale bylam w miare dobra i taka chcialam pozostac. Pan jednak odwrocil sie do nas dupa (przepraszam!)i cos wypisywal na tablicy, mamraczac do tejze tablicy, a mysmy mieli z tego jakis sens robic. Oceny nam wystawial od duzego palca, i zeby miec z glowy. Tragedia.
Duzo by gadac na ten temat…. 🙂
Zycze zdrowia Gospodarzowi, a skoro pobiera Pan antybiotyki, bardzo polecam jogurty i kefiry, ktore odbudowuja flore bakteryjna, niszczona przez antybiotyki. Wiem, o czym mowie!
moze i lekcje z profesor kolanek nie sa fascynujace, ale:
po pierwsze się odbywają
po drugie coś można z nich wynieść.
A lekcje z Panem profesorem choć w pierwszej klasie fascynują – są ciekawe, można pisac ciekawe prace i tworzyc projekty, to w latach kolejnych nie robi się nic, a filozofia Feurbacha, Platona czy innych mądrych ludzi jest na porządku dziennym. Jednak NIC nie daje, jeśli patrząc na naszą najbliższą przyszlosc, czyli maturę.
Dlatego radzę wszystkim, którzy mają ambicję zdać maturę z języka polskiego powyżej 50% zapisać się na rozliczne kursy. A z lekcji Pana profesora polecam wynoszenie wiedzy z filozofii oraz przystosowanie do zycia – to wychodzi Panu nie najgorzej.
Oooo Alicjo! Do inteligentnych ludzi coś się przyczepi, ale taki uczeń ,,nieutalentowany” to niestety będzie głąbem z wszystkiego innego, oprócz tego czego uczył sie non stop! Poza tym, w nadmiarze nawet najbardziej pasjonująca rzecz może nam się znudzić…A tak przynajmniej mamy urozmaicenie.
A co do jogurtów, to naprawdę dobra rada!
Tez przeszedlem przez liceum i tez mialem duzo przedmiotow. Jestem informatykiem, wiec nauki scisle mnie w szkole interesowaly. Dopiero jednak bedac bardziej dojrzalym czlowiekiem zaczalem odkrywac ze kazdy z pozostalych przedmiotow jest fascynujacy. Czy to historia, j.polski, biologia, geografia, WOS, a nawet PO (nie partia, ale przysposobienie obr. – ciekawe czy nadal jest). Kazdego z tych przedmiotow mozna uczyc w sposob fascynujacy (czyz Wielkie Mowy Historii nie bylyby swietnym podrecznikiem lub chocby tekstem pomocniczym?) i w taki sposob, ze znakomita wiekszosc uczniow daloby sie tym zainteresowac.
Rzeczywistosc jednak byla taka, ze lekcje byly nudne, schematyczne i zaczynajace sie odpytka z gotowych formulek. ZZZ ze szczegolnym uwzglednieniem ostatniego Z. Moim zdaniem, na moje ogolne wyksztalcenie wplyw takich lekcji byl zaden. To ze mam pewna ogolna wiedze i zainteresowania, wynika z inspiracji rodzicow, przyjaciol oraz ciekawych ludzi, ktorych spotkalem itd.
Pomysl Gospodarza blogu z wyborem przedmiotow wyglada w obecnej rzeczywistosci OK. Ja wolalbym jednak w szkole miec wszystkie przedmioty „ksztaltujace mnie ogolnie” ze swietnymi nauczycielami prowadzacymi fascynujace lekcje. To wymagaloby jednak zeby do zawodu trafiali tylko najlepsi. Jak do tej pory jest odwrotnie i selekcja do zawodu nauczyciela jest negatywna. Dopoki tak bedzie, niech uczniowie wybieraja przedmioty. A bedzie tak pewnie jeszcze baaaardzo dlugo, zwlaszcza ze obecny mini-i-wcale-nie-ster cofa nas o lata swietlne w ciagu kazdego dnia swojego urzedowania.
Za komuny uslyszalem definicje „panstwa policyjnego”. To mialo byc takie panstwo, w ktorym policjant zarabia wiecej niz nauczyciel. Chyba niestety wciaz jestesmy panstwem tej kategorii.
Odwieczne pytanie ucznia: Po co mam z tego „dziobać” (tego materiału się uczyć), skoro „to” w życiu w ogóle mi się nie przyda, a wszystko i tak z czasem „wyparuje mi z dyni” (zapomnę).
Zdaje się, że tak naprawdę, to niewielu „szeregowców” z armii belfrów potrafiłoby sensownie i przekonująco odpowiedzieć na tak postawione, przewrotne pytanie „cwanego” ucznia (a już z całą pewnością nie potrafiłby tego nasz SuperMEN). A prawda jest taka, że uczyć się trzeba także i tych przedmiotów, których merytoryczne treści nie przydają się później w życiu codziennym (bo, np. po co weterynarz ma wiedzieć, gdzie leży Katmandu; po co rzeźnikowi znajomość dzieł Sofoklesa, itd.). Dlaczego zatem młody człowiek powinien przyswajać tyle niepraktycznej wiedzy? Dlatego, że chociaż rzeczywiście nie jest praktyczna, to jednak z całą pewnością jest użyteczna! Nie po to nauczyciele pakują w młody umysł treści i informacje „na maxa” (nierzadko „terroryzując” jedynkami, pozostawieniem na drugi rok i czym tam jeszcze) by wszystkie one (treści) były kiedyś wykorzystane w praktyce, ale po to właśnie, by ten młody umysł: kreować, kształtować, rozwijać , stymulować, wychowywać, doskonalić, etc. Tutaj chodzi o poprawność i maksymalizację dynamiki procesów myślowych ucznia; umiejętność logicznego rozumowania; wyciągania prawidłowych wniosków; antycypowania… Wszystko po to, by dzięki swojej, permanentnie doskonalonej w młodych latach inteligencji dzieciak mógł poradzić sobie w przyszłości, w tych wszystkich, nowych dla niego sytuacjach życiowych, które na niego czyhają. I to poradzić sobie dobrze! W tym miejscu użyję osobliwego porównania: Jeśli przyjmiemy, że inteligencja, to siła i muskulatura Pudziana – wówczas podnoszone przez niego w ramach treningu ciężary będą tą niedocenianą, niepraktyczną, żmudną i nudną dla uczniów nauką treści „niepotrzebnych”. Nie można krzywdzić młodzieży zubożając listę przedmiotów obowiązkowych! Sorry dzieciaki, ale prawdziwe piękno rodzi się w bólu!
A ja myślę, że przedmioty są wybierane już obok nas w Niemczech. Moja kuzynka jest w szkole niemieckiej i już po pierwszym półroczu miała się zdecydować się na przedmioty, które chce mieć w następnych latach nauki (4 obowiązkowo). Fajnie ale wszystko dzieje się po niemiecku :(.
Hmmm…
Bardzo ciekawy sposób patrzenia na zajęcia szkolne. Muszę powiedzieć, że kiedy jeszcze byłam w liceum uczenie się chemii było dla mnie katorgą. Teraz studiuję język polski i jestem zadowolona z tego kierunku. Z prespektywy czasu wiem jedno: nie można dzieciakom zostawić dowolności w wybieraniu sobie przedmiotów. Bo jak znam życie, w klasie, w której jest 30 osób, 5 potraktuje tę sprawę poważnie, a 25 wybierze minimum przedmiotów na bardzo lubianej przez naszych uczniów zasadzie: „byleby chodzić, byleby zaliczyć; na 3, ale do przodu”. I będziemy kształcić armię nieuków, co już się dzieje, bo z gimnazjum dzieci wychodzą wyjątkowo niedouczone. Myślę, że idealnie byłoby, gdyby ktoś kontrolował to, co nauczyciel robi na lekcji, tzn. jeśli to klasa humanistyczna, to realizujemy TYLKO minimum programowe. A nie, że dzieciaki wkuwają na pamięć cały układ okresowy pierwiastków! I nie wmówicie mi, że ktoś już to kontroluje! Jeszcze nie tak dawno, bo 2 lata temu, chodziłam do liceum i wiem jak to jest. Była klasa biologiczno-chemiczna, gdzie prawie wszyscy teraz studiują weterynarię, chemię, pielęgniarstwo itd., a tyrali z polskiego tak samo jak ja, gdzie ja byłam na klasie humanistycznej i miałam 9 godzin tego przedmiotu.
Co do filozofii, to uważam, że to przyjemny przedmiot, ale nie dla licealistów. Lepiej jako fakultet na studiach!
A poza tym to świetny blog!!! Jak wszystkie blogi POLITYKI! Dobrze, że nauczyciel zdecydował się dołączyć do tego grona!!!
Paulka: Różnica między proponowanym tu „obieralnym” podejściem a tym co obecnie działa jest tylko taka, że obecnie tych 25 ściągnie. Nie zmusisz nikogo do tego żeby się nauczył, chociaż go posadzisz przy książkach, a nawet spróbujesz weryfikować wiedzę. W najlepszym możliwym przypadku zastosuje zasadę ZakućZdaćZapomnieć. Chodziłaś nie tak dawno do liceum to chyba najlepiej wiesz, że ci którzy się nie chcą uczyć i tak się danego przedmiotu nie uczą (przynajmniej nie na tyle, żeby im cokolwiek po 5 latach zostało).
Ja do dziś pamiętam ile czasu straciłam na rycie jakichś durnych mapek na geografii (np. przebiegów wszystkich większych rzek na świecie) albo dat na historii i jak myślisz, ile z tego pamiętam po 5 latach od skończenia liceum? Nic. I szczerze – jeszcze nigdy mi to nie było potrzebne, bo tak się składa że w razie czego mogę otworzyć przeglądarkę z wikipedią. „W razie czego” – czyli może paręnaście razy na przestrzeni tych lat.
Żałuję natomiast że nie mogłam od momentu kiedy wiedziałam co chcę studiować bardziej się poświęcić właśnie tej dziedzinie – bo zwyczajnie czasu nie starczało, doba ma tylko 24 godziny, a byłam zbyt ambitną osobą żeby jechać na trójach z wszystkiego poza tym, co mnie interesowało. Teraz zresztą uważam że to był błąd.
Tak czy siak, niezależnie od systemu, kszałcimy bandę 25 nieuków. Tego się nie da obejść. System obieralny dawałby przynajmniej porządne i przydatne wykształcenie tym 5ciu, którzy potraktują sprawę poważnie. Mogliby poświęcać czas na to, co rzeczywiście chcą robić.
Oczywiście należy zachować umiar (jak ze wszystkim) i dać jakieś ogólne wykształcenie, ale poziomem gdzie to się kończy i uczeń powinien mieć dalece szerszy wpływ na to czego się uczy, moim zdaniem jest liceum. W mojej byłej klasie większość ludzi już na wejściu do LO wiedziała, co chce robić dalej i w ogromnej większości tak rzeczywiście skończyła. Skoro byliśmy klasą mat.-fiz.-inf i w ponad 90% skończyliśmy albo na informatyce albo na akademii ekonomicznej, to mam pytanie: na co nam znajomość rozmnażania chełbii modrej czy innego świństwa?
Cachotterie, Słoneczko! Sama znajomość rozmnażania chełbi… większości populacji ludzkiej do niczego nie jest potrzebna. Co innego wiedza na ten temat, co innego sam akt przyswajania tejże wiedzy. Tutaj chodzi o procesy myślowe zachodzące w ludzkich głowach! Procesy, które determinują naszą osobowość i inteligencję! (Pisałem już o tym w poprzednim komentarzu – nie czytałaś?) Kto wie, może właśnie dzięki temu, że jesteś osobą ambitną i z tego powodu w przeszłości musiałaś uczyć się tylu „pierdół” – teraz z taką swobodą i płynnością wypowiadasz się pisemnie na tym blogu? Pozdro.
Sądzę, że pomysł wybierania sobie przedmiotów nauczania u 16-latka, który tylko wyjątkowo jest zdecydowany co do wyboru przyszłych studiów i pracy zawodowej, nie jest pomysłem trafionym i w naszej rzeczywistości nie przyniesie oczekiwanych rezultatów. Liceum, jak nazwa wskazuje, ma młodemu człowiekowi dostarczy wiedzy różnorodnej,by jako 19-latek mógł świadomie podjąć rozsądne decyzje o swojej przyszłosci. Nie chodzi tylko o wkuwanie „niepotrzebnych” rzeczy, ale o ogólną orientację w świecie, o tym, co było, co jest i jakie są perspektywy rozwoju człowieka i świata. Dzięku temu młody człowiek może zobaczy całą różnorodność, bogactwo możliwości i uświadomić sobie, że jest tylko przysłowiowym ziarnkiem maku w makówce wszechświata. Choćby w paktyce niewiele mógł wykorzystać, to przynajmniej się dowie, co jeszcze istniej, nauczy się myśleć, wybierać, analizować, porównywać, sięgać samodzielnie tam, gdzie istnieje jakaś droga. Powtarzam swoim uczniom, że mózg nieuprawiany staje się bardzo szybko ugorem, z którym już nic nie da się zrobić, tylko systematyczna „uprawa” utrzymuje sprawność intelektualną i umożliwia rozwój. Chyba lepiej „gnębić” za młodu, gdy umysł jest chłonny i wdrożyć go do wysiłku intelektualnego niż pozwolić na łatwizną, bo niestety, dzisiaj samodzielność i zwykła pracowitość nie mają wysokich notowań. Pozwolić na wybór, tzn. zapewnić doradców, którzy by wskazali młodemu człowiekowi, w jaki sposób powinien dokonywać świadomych wyborów, a na to nas chyba nie stać. Zostawmy tę możliwość dopiero na studiach. W Polsce jest coraz więcej uczelni funkcjonujących na sposób amerykański, czyli zbierania punktów niezbędnych do ukończenia studiów na określonym kierunku czy specjalizacji. Mój syn czwarty rok studiuje na CSU Bakersfield w Kalifornii i dzięki wskazówkom doradcy wybiera na każdy trymestr konkretne przedmioty na konkretnym stopniu zaawansowania, by już za kilka miesięcy otrzymać dyplom. Pozostawiony sam sobie nie wiem, czy portafiłby sensownie wybierać, by zaliczyć odpowiednie zajęcia. Poza tym, podoba mi się, że tam każdy student niezależnie od kierunku musi zaliczyć przedmiot : Historia Stanów. Pozdrowienia. Od dzisiaj zaczynam systematycznie śledzić ten blog.
Cachotterie: To jest tak, że jakby dzeciaki nie musiały się aż tyle uczyć, tę minimalną wiedzę na pewno możnaby od nich wyegzekwować. Poza tym do współżycia w społeczeństwie jest nam potrzebna chociaż podstawa wiedzy ze wszystkich przedmiotów. I o to mi chodzi! A to czy oni ściągną, czy nie to zależy tylko od nauczyciela! I to osobny temat.
Co natomiast jeśli dzieciak wybeirze: chemię, matematykę, fizykę, biologię i angielski, a nie bedzie wiedział kto to jest Mickiewicz? Pozostawić to swojemu biegowi? No chyba nie…
Ściągną? Na miłość boską, czy naprawdę nauka w szkole polega na odrabianiu prac domowych? Jeśli przeczyta się dobrą ściągę, to lepsze to niż niejeden wykład.
A co do wybierania przedmiotów, to przećwiczyłem to na studiach. Świetny pomysł pod warunkiem, że z tym wyborem nie zostawi się ucznia/studenta samego. Żeby wybierać trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie „po co się tego uczyć?”, bo inaczej pozostaje selekcja negatywna. Czy nauczyciele poradzą każdemu uczniowi z osobna? Jak to sobie wyobrażam to staje mi przed oczami godzina wychowawcza w mojej dawnej szkole. Zgroza…
Wypowiadający się tu o „kształceniu procesów umysłowych” piszą jakby sami nie pamiętali już, jak się kształci obecnie w szkołach (spodziewam się że nie ma tu dramatycznych zmian na przestrzeni kilku(nastu) lat, niestety). Jakby nie wiedzieli, że bynajmniej nie wygląda to jako „zdobywanie ogólnej wiedzy o świecie i wykształcenie odpowiedniego sposobu myślenia”.
Nie mam nic przeciwko „kształceniu procesów umysłowych” (prosze mi jednak wyjaśnić czy te procesy kształcą się inaczej, kiedy mamy szansę uczyć się lubianego przedmiotu w większym wymiarze zamiast tego którego nie cierpimy? Czy to może to słynne podejście że tylko przez cierpienie można dojść do doskonałości?). Mam jednak bardzo dużo przeciwko zakuwaniu na pamięć dziesiątek stron podręcznika i nie wierzę, że tylko w mojej szkole tak to wyglądało. Zamiast uczyć nas szukania u źródeł i syntezy wiadomości już posiadanych, wymagano stricte encyklopedycznych wiadomości, które wylatywały z głowy po najdalej kilku tygodniach. Z całym szacunkiem dla moich byłych nauczycieli, ale ostatnie co mogę powiedzieć to że wykształcili mi „procesy myślowe”. Te procesy kształciłam sobie głównie sama, czytając setki jeśli nie tysiące książek. I rzadko miały one cokolwiek wspólnego z tym, czym mnie katowano w szkole. Owszem, były chlubne wyjątki, do których zaliczam np. swoją polonistkę. Trzeba jej przyznać, że jak na klasę bardzo ściśle zorientowaną miała wyjątkowe rezultaty i m.in. dzięki jej lekcjom moi koledzy z informatyki „obok” studiują filozofię czy psychologię. Ale to był wyjątek. Regułą zaś była konieczność kucia, a nie myślenia.
Argumenty z gatunku „nie będzie wiedział kto to jest Mickiewicz” są mocno przesadzone i sprowadzają dyskusję do absurdu. Tego typu wiedzę uczeń posiądzie już w gimnazjum. Chodzi mi raczej o to, żeby uczeń nie musiał znać na pamięć setek rzek na świecie, bo wystarczy żeby umiał je znaleźć na mapie w razie potrzeby. Żeby zamiast uczyć się dziesiątek dat i miejsc bitew, miał ogólne pojęcie o tym jak przebiegała jakaś wojna, kto ją wywołał i dlaczego etc. Tudzież żeby nie uczył się na pamięć układu okresowego pierwiastków, tylko umiał wyciągnąć z niego wszystkie potrzebne informacje.
Efektem przeładowania programów nauczania nie jest to, że kształcimy „światły naród”. Efektem jest to, że po jakimś czasie zacierają się zupełnie różnice między ważnymi informacjami, a tymi pobocznymi. Zastanawiam się ile osób potrafi podać datę wybuchu II wojny światowej – ale nie winię tych którzy nie wiedzą, tylko tych którzy obok tej daty kazali im wykuć 50 innych.
Nie mam nic przeciwko „ogólnej orientacji w świecie” ale niestety nie tak wyglądała edukacja w liceum za moich czasów i o ile się orientuję w tym, czego uczy się obecnie moja siostra, nic w tej kwestii się nie zmieniło. Zamiast lekcji angażujących uczniów i rzeczywiście uczących ich myślenia, mamy wykłady prowadzone znudzonym głosem i kartkówki o poziomie szczegółowości zbliżonym do „co szumiało gdy spowiadał się ksiądz Robak?”.
Moim zdaniem równie dobrze można „gimnastykować” umysł i uczyć się myślenia na tym co się lubi, tylko posuwanym coraz dalej, niż wszystko tylko „liznąć” (a raczej: zakuć) w ramach „ogólnej orientacji o świecie”.
Zgadzam się natomiast z tezą, że nie wolno w przypadku przedmiotów obieralnych zostawić uczniów „samopas”, ale jakoś nie przekonuje mnie argument, że nas na to nie stać. Moim zdaniem lepiej żeby uczeń miał np. 25h tygodniowo ale SENSOWNYCH zajeć, niż 30h takich, na których ziewa, na których wagaruje albo, w najlepszym przypadku, które zakuje, a za tydzień już o nich nie pamięta.
Cachotterie:
„Nie mam nic przeciwko ?kształceniu procesów umysłowych? (prosze mi jednak wyjaśnić czy te procesy kształcą się inaczej, kiedy mamy szansę uczyć się lubianego przedmiotu w większym wymiarze zamiast tego którego nie cierpimy?”
Przyjmijmy, że dziecko nie cierpi matematyki. Na samą myśl o zadaniach tekstowych dostaje gęsiej skórki. Kocha natomiast lekcje wf i plastyki. Czy zatem należałoby mu zwiększyć liczbę lekcji wychowania fizycznego i plastyki kosztem matematyki? Albo przywiązywać do nich większą wagę, tylko dlatego, że dziecko, w odróżnieniu od matmy, te właśnie przedmioty lubi? Nie sądzę. Skutkowałoby to wprawdzie rozwojem sprawności fizycznej i wrażliwości dziecka, ale także ograniczeniem rozwoju myślenia logicznego (dedukcja, indukcja, analiza, prawidłowe wnioskowanie, etc.), które to myślenie, niewątpliwie jest bardzo przydatne w życiu; także sportowcom i artystom. Problem nie leży w przedmiotach jako takich, ale w niskiej efektywności kształcenia; Efektywności uzależnionej od osobowości, poziomu przygotowania merytorycznego i pedagogicznego oraz motywacji nauczyciela. Tutaj siedzi diabeł. Mnie na przykład, swego czasu wydawało się, że nie cierpię rysunku technicznego. Miałem z nim straszne problemy, ale tylko do momentu, gdy zmienił się nauczyciel, z nudnego, zrzędzącego belfra, na otwartego, pełnego poczucia humoru i zapału nauczyciela. Od tego momentu rysunek techniczny stał się moim ulubionym przedmiotem; Nigdy potem nie miałem już z nim trudności. Nie od dziś wiadomo, że zainteresowanie jest bodźcem dla uwagi. Uwaga natomiast, ma decydujący wpływ na skuteczność kształcenia.
Wypowiadający się tu o ?kształceniu procesów umysłowych? piszą jakby sami nie pamiętali już, jak się kształci obecnie w szkołach (spodziewam się że nie ma tu dramatycznych zmian na przestrzeni kilku(nastu) lat, niestety). Jakby nie wiedzieli, że bynajmniej nie wygląda to jako ?zdobywanie ogólnej wiedzy o świecie i wykształcenie odpowiedniego sposobu myślenia?.
Nie mam nic przeciwko ?kształceniu procesów umysłowych? (prosze mi jednak wyjaśnić czy te procesy kształcą się inaczej, kiedy mamy szansę uczyć się lubianego przedmiotu w większym wymiarze zamiast tego którego nie cierpimy? Czy to może to słynne podejście że tylko przez cierpienie można dojść do doskonałości?). Mam jednak bardzo dużo przeciwko zakuwaniu na pamięć dziesiątek stron podręcznika i nie wierzę, że tylko w mojej szkole tak to wyglądało. Zamiast uczyć nas szukania u źródeł i syntezy wiadomości już posiadanych, wymagano stricte encyklopedycznych wiadomości, które wylatywały z głowy po najdalej kilku tygodniach. Z całym szacunkiem dla moich byłych nauczycieli, ale ostatnie co mogę powiedzieć to że wykształcili mi ?procesy myślowe?. Te procesy kształciłam sobie głównie sama, czytając setki jeśli nie tysiące książek. I rzadko miały one cokolwiek wspólnego z tym, czym mnie katowano w szkole. Owszem, były chlubne wyjątki, do których zaliczam np. swoją polonistkę. Trzeba jej przyznać, że jak na klasę bardzo ściśle zorientowaną miała wyjątkowe rezultaty i m.in. dzięki jej lekcjom moi koledzy z informatyki ?obok? studiują filozofię czy psychologię. Ale to był wyjątek. Regułą zaś była konieczność kucia, a nie myślenia.
Argumenty z gatunku ?nie będzie wiedział kto to jest Mickiewicz? są mocno przesadzone i sprowadzają dyskusję do absurdu. Tego typu wiedzę uczeń posiądzie już w gimnazjum. Chodzi mi raczej o to, żeby uczeń nie musiał znać na pamięć setek rzek na świecie, bo wystarczy żeby umiał je znaleźć na mapie w razie potrzeby. Żeby zamiast uczyć się dziesiątek dat i miejsc bitew, miał ogólne pojęcie o tym jak przebiegała jakaś wojna, kto ją wywołał i dlaczego etc. Tudzież żeby nie uczył się na pamięć układu okresowego pierwiastków, tylko umiał wyciągnąć z niego wszystkie potrzebne informacje.
Efektem przeładowania programów nauczania nie jest to, że kształcimy ?światły naród?. Efektem jest to, że po jakimś czasie zacierają się zupełnie różnice między ważnymi informacjami, a tymi pobocznymi. Zastanawiam się ile osób potrafi podać datę wybuchu II wojny światowej – ale nie winię tych którzy nie wiedzą, tylko tych którzy obok tej daty kazali im wykuć 50 innych.
Nie mam nic przeciwko ?ogólnej orientacji w świecie? ale niestety nie tak wyglądała edukacja w liceum za moich czasów i o ile się orientuję w tym, czego uczy się obecnie moja siostra, nic w tej kwestii się nie zmieniło. Zamiast lekcji angażujących uczniów i rzeczywiście uczących ich myślenia, mamy wykłady prowadzone znudzonym głosem i kartkówki o poziomie szczegółowości zbliżonym do ?co szumiało gdy spowiadał się ksiądz Robak??.
Moim zdaniem równie dobrze można ?gimnastykować? umysł i uczyć się myślenia na tym co się lubi, tylko posuwanym coraz dalej, niż wszystko tylko ?liznąć? (a raczej: zakuć) w ramach ?ogólnej orientacji o świecie?.
Zgadzam się natomiast z tezą, że nie wolno w przypadku przedmiotów obieralnych zostawić uczniów ?samopas?, ale jakoś nie przekonuje mnie argument, że nas na to nie stać. Moim zdaniem lepiej żeby uczeń miał np. 25h tygodniowo ale SENSOWNYCH zajeć, niż 30h takich, na których ziewa, na których wagaruje albo, w najlepszym przypadku, które zakuje, a za tydzień już o nich nie pamięta.