700 tysięcy podpisów

ZNP zakończył zbieranie podpisów pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w sprawie reformy edukacji. Udało się zgromadzić więcej niż wymagane minimum, ale wynik nie powala na kolana. Wszyscy, którzy zbierali podpisy, także ja, liczyli, że milion uzyskamy z palcem w nosie (info o akcji tutaj).

Podpisy zbieraliśmy w atmosferze musztardy po obiedzie. Wprawdzie prezes ZNP wyjaśniał, iż akcja ma sens, ponieważ posłowie mogą z reformą zrobić wszystko, np. wstrzymać, przesunąć w czasie. Jednak większość nauczycieli mówiła, że referendum jest spóźnione o co najmniej pół roku. A najlepiej by było, gdyby związek naciskał na rząd w czerwcu, kiedy to minister ogłosiła plan reformy. Natychmiast należało przystąpić do kontry.

Więcej zrozumienia dla referendum wykazywali rodzice. Jestem pewien, że co dziesiąty podpis złożyli nauczyciele, a resztą dali ludzie zatroskani o swoje dzieci. Reforma oświaty bowiem jakoś mniej przeraża nauczycieli, a bardziej rodziców. Zdarzało się, że na wywiadówkę rodzice szli wzburzeni planami MEN, a wracali uspokojeni przez wychowawców. Nauczyciele przekonywali, że na reformie dzieci zyskają. Będą lepsze podstawówki i lepsze licea. Takie też jest oficjalne stanowisko Solidarności, która reformę popiera.

Zbieraliśmy podpisy nie po to, aby zatrzymać reformę (w to raczej nikt nie wierzy), ale by pokazać rządowi, jak duży jest ruch oporu. Niestety, wyszło średnio na jeża. PiS specjalnie nie musi się oglądać na przeciwników, bo jest ich niewielu. 700 tysięcy to niby dużo, ale nie zapominajmy, że są to podpisy wyżebrane, wykapane i wyciśnięte. Więcej przeciwników reformy nie ma i długo nie będzie. Anna Zalewska może śmiało robić ze szkołami, co chce.