Rada pedagogiczna

W dzieciństwie mieszkałem blisko szkoły i nieraz widziałem, jak się kończą rady pedagogiczne. Nauczyciele siedzieli tam do późnego wieczora, a potem wybiegali i jak oparzeni gnali do pobliskich barów czy kawiarni. Tam odreagowywali spotkanie z szefem.

Nie twierdzę, że wszyscy pili. Niektórym wystarczało ciastko z kremem i plotki przy herbatce, ale ten i ów musiał wychylić głębszego i powiedzieć to, czego na radzie nie wypadało mówić. Jako dziecko nasłuchałem się więc niecenzuralnych słów, które pedagodzy wypowiadali jeszcze w drodze do domu. Późno było, więc nie zawsze rodzice pozwalali mi się wałęsać po okolicy.

Dzisiaj sam jestem nauczycielem i po każdym posiedzeniu rady pedagogicznej zastanawiam się nie nad tym, czy pić, tylko ile. Ostatnie nasze zebranie było jednak takie, że musiałbym się zalać w trupa, dlatego postanowiłem nie pić wcale. To trudne, więc następnego dnia chodziłem tak struty, że nie mogłem patrzeć na nikogo. Zresztą nie musiałem specjalnie się starać, gdyż prawie na nikogo nie trafiałem.

Chociaż miałem tego dnia osiem godzić lekcyjnych i przebywałem w szkole od rana do siedemnastej, prawie nikogo nie spotkałem. Nieliczni koledzy mignęli mi na korytarzu, dyrekcji nie widziałem wcale, chyba ludzie pozapadali się ze wstydu pod ziemię. Jedna z koleżanek, na którą wpadłem, żaliła się, że tak ją głowa po radzie bolała, iż mało nie umarła. W sumie nic nowego, bo tak jest zawsze, czy się pije, czy nie. Głowa mała, żeby pomieścić to wszystko, co się dzieje na radzie pedagogicznej.