Cyber kontra belfer

Wyborcza doniosła, że coraz więcej nauczycieli doświadcza cyberprzemocy ze strony uczniów. Moim zdaniem, tylko część tych ataków to przejaw młodocianego bandytyzmu, a reszta to slaktywizm (zob. źródło).

Uczniowie nie są przyzwyczajeni, że z nauczycielem można się nie zgodzić. Otwarty sprzeciw to rzadkość. Szczególnie w publicznych placówkach. Pamiętam, jak jeden z uczniów odmówił podpisania informacji o zagrożeniu oceną niedostateczną, gdyż – jego zdaniem – do końca roku jest jeszcze miesiąc, więc z palcem w nosie poprawi wszystkie oceny. Argumentował, że wystawianie mu zagrożenia jest przejawem mobbingu i zastraszania. Oczekuje pomocy, a nie terroru. Zrobiła się z tego afera, ale w sumie otwarty bunt wyszedł wszystkim na zdrowie. Nauczycieli przekonał, że nie powinni dzielić zagrożeniami jak kromkami chleba, gdyż w ten sposób mogą podcinać młodzieży skrzydła.

Otwarty sprzeciw zdarza się tak rzadko, że prawie go nie ma. Dzieci są mniej lub bardziej rozbrykane, ale nauczycielom się nie stawiają. Dominuje postawa feudalna, czyli czapkowanie i obśmiewanie po kątach. Uczeń kłania się w pas, zaciska zęby, gdy coś mu się nie podoba, jest bierny na lekcji, a potem w internecie atakuje. Uważam za kuriozalne, gdy nastolatek słucha bez sprzeciwu, jak stary pryk, czyli ja, truje przez pół godziny. Natura młodości powinna prowokować do buntu, do aktywności tu i teraz, a nie anonimowo w internecie. Pomijam przypadki patologiczne, czyli autentyczny bandytyzm w sieci, ale takich postaw jest zdecydowanie mniej. Większość przypadków to zwykła nieumiejętność dialogu z nauczycielem. Uważam, że powinniśmy postawić na otwarte wyrażanie swojego zdania, wtedy cyberprzemoc spadnie do minimum.