Krewni w szkole
Do zadań nauczycieli doszło kolejne – przekonanie krewnych i znajomych, aby przysłali potomstwo do ich szkoły. A jak pracownicy mają dzieci w stosownym wieku, to powinni umieścić je we własnej placówce. Dziecko w dobie niżu demograficznego to zbyt duży skarb, aby posyłać je na naukę do obcych.
Nauczyciele coraz mniej mają do czynienia z obcymi uczniami. Większość dzieci ma w szkole ciocię, wujka albo dalszego krewnego. Kształci się też potomstwo przyjaciół i znajomych. W mniejszy lub większy sposób wychowankowie są spokrewnieni, spowinowaceni bądź zaznajomieni z pracownikami. Większość uczniów to sami swoi, a tylko niewielka liczba to obcy. Oczywiście, sporo jest też dzieci kolegów i koleżanek z pracy, nie wyłączając dyrekcji. Sam też będę musiał córkę wziąć do siebie – presja środowiska jest zbyt duża.
Nie krytykuję, lecz podziwiam poświęcenie. Wszystko to robi się dla dobra szkoły. Swoje dziecko gwarantuje bezpieczeństwo. Przede wszystkim nikt takiego ucznia nie podbierze, żadna inna placówka nie skusi, rodzice nie zabiorą papierów i nie przeniosą dziecka do obcych.
Większość szkół poszła po rozum do głowy i taką właśnie politykę prowadzi, a tylko nieliczne tego nie zrobiły, więc mają kłopoty, np. w środku roku dzieci przenoszą się do innej placówki, klasy trzeba łączyć, likwidowane są podziały na grupy, nauczyciele nie mają godzin, całą organizację pracy szlag trafia, istnienie szkoły wisi na włosku. Tego wszystkiego nie ma, gdy rekrutuje się samych swoich.
Komentarze
To musi byc okropnie nieprzyjemne i demoralizujace dla dzieci gdy ida do szkoly gdzie pracuja rodzice lub bliskie ciocie.
Matka mojej Starej (a ma juz 89 lat) do dzis wspomina ze zgroza jak przez rok musiala chodzic do szkoly gdzie jej wlasnna matka byla wicedyrektorka i jedyna nauczycielka literatury. Po roku ublagala aby ja przemiesc do sasiedniej wsi polozonej o 3 km dalej, do ktorej zima musiala isc na nartach przez syberyjska tajge wypatrujac w ciemnosciach swiecace oczy wilkow. A i to wszystko bylo lepsze niz znosic wlasna matke (uwielbiana przez uczniow) w szkole.
I wszystkie dzieci nauczucielskie tak mowia. Nienawidzily takiego ukladu, cierpialy z powodu dokuczania innych dzieci i caly czas musialy na siebie uwazac, aby czegos nie zrobic co „przyniesie wstyd” rodzicielce. Brrrr….
No i podniesie sie jakosc nauczania. Przeciez nie wypada aby dziecku znajomego czy kuzyna dac „lufe”
No, cóż… Nie zgadzam się z Gospodarzem. Ja mam wrażenie, ze w szkołach i instytucjach ośiatowych w ogóle , zarówno w mieście jak i na porwincji PRACUJĄ „sami swoi”. Otóż i w tym wypadku można uznać za prawdziwe zdanie :”W mniejszy lub większy sposób […] są spokrewnieni, spowinowaceni bądź zaznajomieni z pracownikami.”
To grozi „chowem wsobnym”. Chów wsobny zawsze kończy się ostateczną degeneracją.
„Większość dzieci
W mniejszy lub większy sposób
Większość uczniów
tylko niewielka liczba
Większość szkół
tylko nieliczne”
Jak tam idzie @Gospodarzowi liczenie korelacji stopni na koniec roku z wynikami na maturze? 😉
Moje osobiste dzieci jak ognia unikały kontaktów ze szkołą, w której pracuję. Zresztą dobrze, bo uniknęłam komentarzy koleżanek i kolegów na temat ich poziomu intelektualnego. Bezcenna jest satysfakcja nauczycielki, kiedy syn lub córka koleżanki po fachu ma kłopoty w nauce.
„Sam też będę musiał córkę wziąć do siebie ? presja środowiska jest zbyt duża.”
Pogratulować. Ciekawe tylko, co będzie, jak dziecko będzie miało – uchowaj Boże – własną opinię na ten temat. Pamiętam takie osoby z liceum, którym KTOŚ wybrał szkołę. Wiecznie z niej niezadowoleni, nieraz nie chcący powiedzieć znajomym, gdzie trafili. I tych zadowolonych, którzy wybrali sobie szkołę sami.
Nie może być nic gorszego dla dziecka jak uczenie sie w szkole gdzie pracuje matka.
Przez 8 lat chodziłam do szkoły razem z mamą nauczycielką.Horror którego nie da się opowiedzieć .Miało to bardzo negatywny wpływ na całe moje życie.
Teraz ze zgrozą przyglądam się jak mój kuzyn kolejny rok posyła swoją córkę do szkoły razem z ciotką w przekonaniu że ta ją ;dopilnuje;
@Kot Mordechaj
„I wszystkie dzieci nauczucielskie tak mowia. Nienawidzily takiego ukladu, cierpialy z powodu dokuczania innych dzieci i caly czas musialy na siebie uwazac, aby czegos nie zrobic co ?przyniesie wstyd? rodzicielce. Brrrr?.”
Popsuję Kotu statystykę – jestem dzieckiem nauczycielskim, przez 8 lat uczyłem się w szkole, w której pracował mój ojciec, i było w porządku; z tym wielkim kwantyfikatorem mocno Kot przeszarżował.
Biedna Iza561. Naprawde wspolczuje.
aplegat 10 sierpnia o godz. 22:36
„uczyłem się w szkole, w której pracował mój ojciec, i było w porządku”
Ciekaw jestem, czy nie ma to coś wspólnego z płcią. Być może dziewczynki inaczej to odbierają aniżeli chłopcy? Ja nie sprawdziłem tego na sobie, ale myślę, że mnie by dokładnie zwisało czy by mi „dzieci dokuczały” (z tego=jeszcze jednego) powodu albo czy „nie przynosiłbym wstydu”.
Podobnie zawsze odbieram kociokwik biadolenia w mediach zaprzyjaźnionych z panem reżyserem o dzieciach potencjalnie jakoby cierpiących wykluczenie na lekcjach religii.
Myślę, że ja bym się cieszył na rzadką w mojej zatłoczonej szkole możliwość posiedzenia w ciszy i w spokoju w bibliotece czy na stołówce wtedy, gdy jest tam właśnie cisza i spokój, czyli w czasie lekcji. Poczytania sobie czegoś, namalowania obrazka czy odrobienia jakiejś lekcji. Jak znam siebie tak zupełnie nie wyobrażam sobie „cierpień wykluczenia” z tego powodu. Raczej myślałbym o reszcie jako o baranach, którzy muszą siedzieć w klasie, gdy ja mam „wolne”.
Oczywiście abstrahując od faktu, że akurat w dzieciństwie moja wiara miała się bardzo dobrze i kłóciłem się i wierzgałem w szkole z wielu powodów ale z pewnością (gdyby była była tam nauczana religia) nie wierzgałbym z tego.
Jestem bardzo zdecydowanej opinii, że religii w państwie świeckim a nie teokratycznym jak Izrael czy Iran nie powinno się nauczać w szkole publicznej. Koniec kropka. Tak jak krzyży – sto razy bardziej mi bliskich niż inne symbloe wiary – nie powinno być w Sejmie, sądach czy szkołach. Z definicji państwa, Znowu – koniec, kropka.
Ale argumenty o „biednych, wykluczonych dzieciach” brzmią dla mnie naciąganie.
Teraz zdałem sobie sprawę, że być może róznica tkwi w płci dziecka i dziewczynki, jako bardziej „socjalne”, inaczej odbierają zarówno owo „wykluczenie z klasy” jak i „nacisk szkolnej opinii” w przypadku uczenia się w szkole, gdzie uczy rodzic. „Bardziej rogaci” chłopcy może nie zwrócą na to aż takiej uwagi?