Pochód wymuszony

Moda na PRL zachęciła niektórych nauczycieli do przyznania, że zmuszali uczniów do pochodów 1-majowych. Częściej wprawdzie zwierzają się pedagodzy, których zmuszano, ale sprawcy też powoli wychodzą z ukrycia. W każdym razie nie jest już chyba wstydem ogłosić, że było się naganiaczem, sprawdzało się listę obecności i wyciągało konsekwencje za niestawienie się na pochodzie.

Wczoraj w szkole (część kadry była w pracy) wysłuchałem wspomnień kolegów, którzy – niby żartem – zasugerowali, że może byśmy spotkali się na pochodzie. Chociaż obecne obchody nie mają już tego uroku co dawniej, kiedy to spotykała się cała szkoła, sztandar był wyprowadzany, uczniowie szli razem klasami, a rada pedagogiczna paradowała ramię przy ramieniu na czele z dyrekcją. Specjalnie nawet zmuszać nikogo nie trzeba było. Taki pochód to była wielka rozrywka, radość i duma. Dopiero gdzieś w latach 80. zaczęły się problemy i nauczyciele musieli brać uczniów na litość (Błagam, przyjdźcie!) albo na strach (Przyjdźcie, bo pożałujecie!). I uczniowie słuchali. Oficjalnie szła cała szkoła, a naprawdę połowa.

Dzisiaj zmuszamy uczniów do uczestniczenia w całkiem innych świętach. Niestety, jest trudniej. Nie działa bowiem ani groźba, ani prośba. Trzeba naprawdę być pomysłowym, aby uczniowie zechcieli zrobić coś po lekcjach albo przyjść w dniu wolnym od nauki. Nieraz dzieci odpowiadają: „Czy ja tu pracuję, aby przychodzić, czy mnie się płaci?”. Jak nauczyciel naciska, to rodzic wystawia zwolnienie i nic już nie można zrobić. Jeśli chcemy mieć komplet, trzeba zapłacić, np. ocenami, prawem do zgłoszenia nieprzygotowania, różnymi przywilejami. Uczniowie dopominają się, aby nie zapomnieć zapłacić im za udział w święcie. Dlatego chyba wraca moda na PRL. Chociaż pochody były wymuszane, to jednak duch w narodzie nie ginął.