Uczniowie na zakupach

Wybrałem się przed lekcjami na szybkie zakupy do galerii handlowej. Czułem się tam niczym w liceum podczas przerwy. Mnóstwo uczniów przechadzało się po galerii jak po szkolnych korytarzach. Spacerowały wręcz całe klasy. Brakowało tam tylko nauczyciela i byłaby wycieczka szkolna. Podejrzewam, że połowa nastolatków zamiast do szkoły chodzi do galerii.

Zauważyłem, że uczniowie dźwigają ciężkie plecaki. Prawdopodobnie dla zmylenia rodziców. Starzy domyśliliby się, że coś jest nie tak, gdyby dziecko wychodziło do szkoły bez niczego. Gdy zabiera pełny plecak, znaczy to, że idzie się uczyć. Nauka bez dźwigania cegieł jest przecież niemożliwa.

Dawniej na widok nauczyciela uczniowie robili w tył zwrot i szybko uciekali. Wiedzieli, że takie spotkanie oznacza natychmiastowy powrót na lekcje. Nauczyciel brał za frak uciekinierów i sprowadzał do szkoły. Teraz jest inaczej. Mówią „dzień dobry”, a nawet zagadują. Uczniowie dobrze wiedzą, że w razie konfliktu z belfrem rodzice staną murem po ich stronie. Zresztą to rodzice oduczyli mnie interwencji. Zawsze bowiem okazywało się, że dziecko (z ciężkim plecakiem pełnym książek i zeszytów) za ich zgodą poszło do galerii załatwiać ważne sprawy rodzinne, więc nauczycielowi nic do tego.

Mógłbym tak dalej zrzędzić, ale przypomniało mi się, że kiedyś sam napisałem zwolnienie dla siostrzeńca, iż nie może być na lekcji z powodu ważnych spraw rodzinnych (czytaj: szuka prezentów, bo wujowi się nie chce). Chłopak wziął ze sobą plecak z książkami, aby koledzy widzieli, że wagaruje, a tylko przy okazji robi zakupy. Trzeba więc okazać trochę zrozumienia dla rodziców i innych krewnych ucznia. Szkoła nie zając, nie ucieknie, a zakupy przed świętami trzeba zrobić. Młodzi zaś są po to, aby pomagać rodzinie.

PS: Gdyby ktoś zauważył sprzeczność w tym tekście, to wyjaśniam, że pierwszą część pisałem jako belfer, a drugą jako rodzic.