Osiedla wolne od szkół

Nie ma miejsca dla szkoły na nowych osiedlach. Nawet się jej nie planuje. Wystarczą busy. Jak co rano patrzę na grupkę małych dzieci, które stoją na przystanku, mam wrażenie, że mieszkam na  wsi. A przecież moje osiedle ma ok. 5 tys. mieszkańców i cały czas rośnie. Szkoły jednak nie będzie. Wystarczy oddalony o 6-7 km jeden moloch dla wszystkich. Przypominam, że to dzieje się w Łodzi.

Nie było tu nigdy szkoły, więc człowiek jakoś to akceptuje. Widziały gały, co brały. Kupując mieszkanie, wiedziałem, że szkoła tu nie powstanie. Mogę więc tylko zazdrościć tym osiedlom, gdzie szkoły są.

Okazuje się, że nie ma czego zazdrościć. Szkoły bowiem są likwidowane. W całej Polsce powstają osiedla wolne od szkół. Najmocniej oczyszcza się śródmieścia, gdyż to cenny teren. Jak się wyrzuci szkołę, można będzie sprzedać plac. Tak dzieje się chociażby w Krakowie (zob. tekst „Awantura o szkoły w Krakowie przybiera na sile”), ale przecież nie tylko. W Radomiu odzieżówkę najpierw wyrzucono z ul. Kilińskiego, a teraz  próbuje się ją wcielić do innej szkoły, czyli de facto zlikwidować (zob. tekst „Trwa walka o szkoły”).

Społeczeństwu mydli się oczy niżem i wysokimi kosztami edukacji. Warto jednak pomyśleć o kosztach społecznych, jakie sobie fundujemy. Szkoła to nie tylko lekcje, to często dusza osiedla. Czym stanie się ten teren, gdy zabraknie w nim placówki edukacyjnej? Osiedle nie znosi próżni. Jak nie ma między blokami szkoły, to co powstaje? Dam przykład z własnego podwórka. Moje osiedle nazywa się Zielony Romanów, ale nie dlatego, że jest tu zielono. Raczej na wzór zielonej strefy w Bagdadzie. Chodzi o bezpieczeństwo. Ludzie chcą tu żyć bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Mamy stały monitoring i ochronę. Trwają spory o to, jak się odgrodzić – murem czy drutem? Ludziom pomieszało się w głowach – zamiast żądać szkoły, chcą drutu kolczastego i wieżyczek z ochroniarzami. Nie stać nas na edukację, bo wydajemy pieniądze na bagnety. Podobnie robi się w całej Polsce.