Kto kogo za słabo szanuje?

Szokującą opinię wygłosił prof. K. Konarzewski, były dyrektor CKE. Otóż stwierdził on, iż problemy z gimnazjalistami biorą się stąd, że ich nauczycielami są byli pracownicy podstawówek. Lepiej by było, gdyby gimnazjalistów uczyli nauczyciele liceów. Profesor tak to ujął:

„Grzechem pierworodnym gimnazjum jest pochodzenie z dawnej szkoły podstawowej. Tradycyjny autorytaryzm nauczycieli w gimnazjum zderza się z namiętną potrzebą gimnazjalistów, by się uniezależnić od dorosłych. W liceum lepiej się rozumie tę potrzebę i z większym szacunkiem traktuje młodzież” (zob. źródło Edufakty)

Wystarczy więc połączyć gimnazja z liceami, a rozwydrzone nastolatki staną się łagodne niczym baranki. To, czego nie potrafili uczynić nauczyciele gimnazjalni, belfrowie z liceów uczynią w mgnieniu oka. Jako nauczyciel liceum dziękuję profesorowi za słowa uznania, jednak gdybym pracował w gimnazjum, uznałbym Konarzewskiego za… (decyzję, jakim epitetem opatrzyć byłego dyrektora CKE, pozostawiam koleżankom i kolegom z gimnazjów). Osobiście uważam, że nauczyciele w gimnazjach niczym nie ustępują swoim kolegom z liceów. Proszę przyjąć szczere wyrazy szacunku.

A zatem problemy z uczniami w gimnazjach to kwestia zbyt małego szacunku, jakim obdarzają nauczyciele swoich wychowanków. Koledzy z gimnazjów, dlaczego nie szanujecie dzieci? – zdaje się wołać profesor Konarzewski. W liceach szanuje się młodzież, a w gimnazjach nie – zgroza! Idąc tokiem rozumowania profesora, można by uznać, że problemy w liceach (tak, w liceach też mamy problemy z młodzieżą) zostałyby rozwiązane błyskawicznie, gdyby za wychowanie uczniów wzięli się wykładowcy uczelni. Nie wątpię bowiem, że pracownicy akademiccy bardziej szanują młodzież niż nauczyciele w liceach.

Gdyby K. Konarzewski miał prawo decydowania o losach oświaty, wprowadziłby, jak sądzę, kolejną reformę. Kazałby wszystkim nauczycielom przenieść się do placówek stopień niżej. Tak więc nauczyciele liceów przenieśliby się do gimnazjów, belfrowie gimnazjalni poszliby uczyć do podstawówek, a ci z podstawówek przeszliby do przedszkoli. Nauczyciele przedszkolni zapewne trafiliby do żłobków. Licea zostałyby połączone z uczelniami, dzięki czemu jakoś byśmy przetrwali ten kryzys. Bardzo chciałbym zakończyć ten komentarz jakimiś słowami szacunku dla profesora, ale, przepraszam, nic odpowiedniego nie przychodzi mi do głowy. Może jak uda mi się zdobyć lutowe „Edufakty” i przeczytam, co dalej mówił Konarzewski, nabiorę do niego większego szacunku.