Ocenożerstwo
Kilka wakacyjnych dni przeznaczam na planowanie pracy w nowym roku szkolnym. Dzisiaj snuję refleksję o ocenianiu. Nauczyciele mają obowiązek postawić każdemu uczniowi trzy oceny cząstkowe w semestrze. Jedni z trudem wypełniają ten obowiązek, nieraz dopisując na koniec roku brakujące oceny z sufitu. Inni zaś nie mają gdzie wstawiać, więc zawłaszczają na swój przedmiot po kilka stron dziennika. Jak to się dzieje, że jeden nauczyciel potrafi przyznać po 20-30 ocen w ciągu półrocza, a inny nie potrafi dobić do wymaganego minimum?
Dzieci i młodzież potrzebują ocen. Uczniowie jednej z klas, która jest wobec mnie bardziej śmiała, mają zwyczaj kończyć swoją wypowiedź podaniem numeru z dziennika. Wszystko po to, abym ocenił. Nie na próżno przecież się produkowali, tylko na stopień. Dlaczego mam im żałować ocen?
Rodzicom trudno się rozmawia z własnym dzieckiem, szczególnie z nastolatkiem. Dlatego gdy wraca do domu, najczęściej padają pytania o to, co było w szkole. Co ma odpowiedzieć dziecko na takie głupie pytanie? Przecież nie powie prawdy (jest na ten temat nawet stosowne przysłowie). Najlepszym wyjściem jest poinformowanie rodziców, że wpadła jakaś ocena, np. czwórka czy trójka z polskiego. Będzie o czym pogadać. Wysokość oceny ma mniejsze znaczenie, najbardziej się liczy, aby jakaś była. Jak nie ma stopnia, to rozmowa robi się drętwa albo też zapada nerwowe milczenie. Oceny to takie paliwo dla rodziny, bez nich ta podstawowa komórka społeczna nie potrafi dobrze funkcjonować.
Dlatego uważam, że w szkołach powinien istnieć przepis, że uczeń każdego dnia musi otrzymać przynajmniej jedną ocenę. Ja z języka polskiego jestem gotów na każdej lekcji stawiać dziesięć ocen, czyli co trzeciemu uczniowi. Nauczyciele pozostałych przedmiotów niech wypełnią stopniami resztę klasy.
Komentarze
Wydaje się, że wiemy czego uczyć i jak uczyć. Ale czy wiemy – po co uczyć i po co uczyć się ?
Każdy uczeń to inna historia. Wierzę, że każda z nich może nas rozwijać i uczyć. Niekiedy oznacza to wyzwania i zamieszanie. Ale komunikacja między uczniami i nauczycielem ma moc łączenia we wspólnym wysiłku, a cząstki, które dokładają uczniowie, wzbogacają nauczanie ? mówi Sarah Brown Wessling, laureatka konkursu na najlepszego nauczyciela Stanów Zjednoczonych.
?Kiedy wprowadzimy taki otwarty model uczenia się, uczniowie – konsumenci naszego programu nauczania ? staną się najważniejszymi projektantami własnego procesu uczenia się.? ? przekonuje Wessling. ?Potrzebujemy dziś nauczycieli XXI wieku, a nie tylko osób dorosłych, które po prostu uczą w XXI wieku.?
W mojej szkole minimalna ilość ocen jest zależna od ilości godzin przedmiotu w tygodniu. Z języka polskiego to np. 7 ocen. (Ale bywa, że dochodzimy do 20). Dyrekcja sprawdza rytmiczność oceniania, pod każdym sprawdzianem musi być recenzja, ocena motywująca (nie tylko z j.polskiego).
Moim zdaniem i nie tylko moim, oprócz ocen dzieciom potrzebne są rozmowy.
Bardzo lubią siedzenie w kręgu na tych zajęciach, na których jest to możliwe.
Są dzieciaki, z którymi się w domu rozmawia, a są takie, (niestety sporo), które w domu najlepiej się rozumieją z komputerem…
Ocena, jeśli jest wystawiona sprawiedliwie, stanowi znakomitą informację, jak to się dziś mówi, zwrotną. Uczeń wie, na ile opanował daną część materiału, rodzic wie, co tak naprawdę jego pociecha robi w swoim pokoju, kiedy – wedle oświadczenia – powinno się uczyć, zaś nauczyciel też jakiś tam pożytek z tych stopni ma (w najgorszym razie wypełnił swój ‚dziennikowy’ obowiązek).
Czyli właściwie wszyscy są wygrani.
Uczyła mnie pewna pani, która oceniała nas tylko wtedy, kiedy odpowiedź źle nam poszła…
Mam nadzieję, że to, co Pan napisał, było ironiczne, bo jeśli nie, to… nie wiem, co powiedzieć. Rodzina potrzebuje Pana ocen jak ryba roweru. Drugi i trzeci akapit Pana wypowiedzi obezwładnia arogancją i świadczy wyłącznie o głębokim przesiąknięciu otępiałym belferstwem. Nie powinien Pan uczyć w szkole.
@Dot
pierwsze pytanie, jakie rodzice zadają dzieciom, gdy te wracają ze szkoły to pytanie o oceny. (Dzieci zresztą nienawidzą tego pytania).