Ile jest warte słowo nauczyciela?

Słowo nauczyciela liczy się coraz mniej. Wartość ma tylko to, co zostało sporządzone na piśmie. Wczoraj przypomniał nam o tym dyrektor i nakazał spotkanie wychowawców z rodzicami protokołować. Po raz pierwszy w swojej karierze wychowawcy rozpocząłem zebranie od wybrania protokolanta. Wybrana osoba zapisała, kto nie przyszedł na zebranie (po nazwisku wskazała leniwych rodziców), opisała, co wychowawca mówił, a następnie wymieniła, jakie problemy zgłaszali rodzice. Podpisała protokół, wręczyła mnie, ja też się podpisałem i oddałem dyrektorowi. Szef nie tylko wie, co w trawie piszczy, ale ma też na to papiery.

Do tej pory dyrekcja zwykle pytała, jakie problemy zgłaszali rodzice, a my opowiadaliśmy. Dawaliśmy też słowo, że wypełniliśmy polecenia szefa, np. poprosiliśmy rodziców o wpłaty na rzecz szkoły, teraz wszystko musi być opisane w protokole. Jak czegoś nie ma w czarnych literkach, to znaczy, że tego nie było. Trzeba więc pilnować, aby protokolant sumiennie zapisywał przebieg zebrania. Przecież słowom nauczyciela nikt nie uwierzy.

Nie tak dawno kolega opowiadał mi przygodę z dyrekcją swojej szkoły. Otóż był podejrzewany, że czegoś nie zrobił na czas. Dał więc słowo szefowi, że to zrobił w wyznaczonym terminie. I wtedy usłyszał: „Dobrze, zapytam uczniów”. Wyszło więc, że dyrekcja nie ufa swojemu pracownikowi, natomiast większym zaufaniem darzy uczniów. Podejrzewam, że młodzież jest doskonale tego świadoma, iż dyrekcja nie ufa nauczycielom, dopóki prawdziwości ich słów nie potwierdzą uczniowie. Pamiętam, jak w pewnej klasie wielokrotnie i aż do obrzydzenia wyjaśniałem, na czym polega egzamin maturalny (całą procedurę omówiłem, sprawdziłem, czy pojęli, a potem na wszelki wypadek powtórzyłem główne zasady organizacji egzaminu i zapytałem, czy są jakieś pytania – nie, wszystko jasne). Kilka dni później dyrekcja sprawdzała, czy powiadomiłem uczniów o organizacji matury. Młodzież zrobiła mi psikusa, gdyż twierdziła (wyniki podaję z pamięci), że nie poświęciłem na to ani chwili (ponad 20 proc. odpowiedzi), coś tam powiedziałem (35 proc.), mówiłem, ale nie pamiętają, co (25 proc.), trudno powiedzieć, czy coś mówiłem (10 proc.), mówiłem, ale za mało (5 proc.), wystarczająco dużo mówiłem (5 proc.). Komu uwierzyła dyrekcja?

Nie można się spodziewać wysokiego morale od pracowników, którym się w ogóle nie ufa. Jeśli nauczyciele muszą udowadniać, że zrobili to, co zrobili, a potem i tak muszą ich pracę potwierdzić uczniowie oraz rodzice, to nasza etyka zawodowa musi upaść. I autentycznie upada, leży i kwiczy. Za to kwitnie cwaniactwo, kombinowanie i załatwianie fałszywych potwierdzeń. Któregoś razu kazałem uczniowi pokazać, co tam po kryjomu pisze. Myślałem, że jakąś ściągę. Pokazał mi kartkę, na której opisywał, jakie tematy moich lekcji dotyczyły matury. Dowiedziałem się, że dyrekcja bada w ten sposób wszystkich nauczycieli, czy przygotowują uczniów do matury. A przecież wystarczyło nas zapytać. Jaką jednak ma wartość słowo nauczyciela w porównaniu z kartką wypisaną przez ucznia?

Po czymś takim naszła mnie przemożna ochota, aby w klasie maturalnej przeprowadzić szereg lekcji o mojej własnej twórczości (za młodu pisałem wiersze), a na zebraniu z rodzicami pogadać o dupie Maryny. W końcu jak tak dyrekcji zależy mieć czarno na białym, że nauczyciele nic nie robią, to niech ma.