Jedzą, piją, lulki palą

W XIX wieku nauczyciel na lekcji mógł palić fajkę, w XX jadł drugie śniadanie i popijał, czym chciał, a teraz zmusza się go, aby pracował o suchym pysku. Kiedy media ujawniły, że pewnej nauczycielce uczniowie dosypali czegoś do kubka (zob. tekst), tak że zasłabła, ludzie pytali, dlaczego piła na lekcji kawę. Jakby picie tego napoju było zbrodnią.

Trudno prowadzić lekcję bez dymka w płucach, ale na tyle daliśmy się zniewolić, iż uwierzyliśmy, że to dla naszego dobra. Trudno, nie wrócimy do czasów, gdy – jak pisał Herman Hesse – „fajka była dla nauczyciela rodzajem berła i atrybutem władzy” (cyt. za „Odrą” 2001, nr 10). Nic dziwnego, że wraz z wprowadzeniem zakazu palenia upadł autorytet nauczyciela. Belfer bez fajki jest jak koń, którego nie podkuto. Było berło, lecz się zderło.

Pozostała kawa. Przed lekcją sypię do połowy kubka i zalewam wrzątkiem. Kawa musi być mocna, ostra i aromatyczna. Łagodna nie pasuje do wizerunku współczesnego nauczyciela. Po czym uczniowie mają poznać, że lekcja to nie przelewki, jak nie po strasznie mocnej kawie? Wchodzę do trudnej klasy, krzyczę „cisza!”, że aż szyby drżą, następnie spłukuję gardło haustem czarnego wrzątku i mówię, że poezja jest wielka. Oczy mam czerwone, serce mi bije, żyły wychodzą na wierzch – wszyscy widzą, że kocham literaturę i że nie zniosę, gdy ktoś myśli inaczej. A wszystko dzięki kawie. Gdybym jeszcze mógł na lekcji zapalić, wtedy połowa klasy poszłaby na polonistykę, a reszta na filozofię – taką miałbym siłę przebicia. Dlatego z całym przekonaniem oznajmiam: dla dobra uczniów nie pozwolę sobie odebrać kawy. Wystarczy, że palić nie mogę.