Do jakiej klasy trafisz?
Spotkałem się z osobami, które w przyszłym roku szkolnym będą tworzyły moją klasę wychowawczą. Wystarczyło kilka minut pobyć z młodzieżą, aby zauważyć, kto ma cechy przywódcze, a kto nie lubi się wychylać. Mówiąc zaś innym językiem, pierwsze spotkanie jest po to, aby zbić kapitał na trzy lata nauki w liceum. Niektórym to się udało, od razu bowiem zwrócili na siebie uwagę, a inni będą musieli podjąć próbę zaistnienia w grupie dopiero po wakacjach. W każdym razie zapamiętałem natychmiast jakieś pięć osób, a reszta to dla mnie, niestety, osoby bez właściwości.
Szef przydzielił mi na wychowanie klasę prawniczą, tzn. z poszerzoną nauką przedmiotów, których znajomość liczy się podczas rekrutacji na prawo (np. język polski, historia, język obcy). Zwykle uczniowie klas prawniczych są szalenie ambitni, ulegają porywom, tak miłym dla nauczyciela, dowiadywania się coraz więcej i więcej o przedmiocie, jednak łatwo popadają w rozgoryczenie, gdy nie odnoszą zaplanowanych sukcesów, zdarza im się traktować ze wzgardą innych ludzi, np. koleżanki i kolegów z równoległych klas, nieraz także nauczycieli. Mówienie, że są zdolni czy utalentowani, jest zbędne, ponieważ wszyscy uczniowie mojej szkoły są tacy, więc pod tym względem „prawnicy” się nie wyróżniają. Jeśli chodzi o moje ambicje, to klasom prawniczym staram się serwować świeże owoce literatury, natomiast w innych ograniczam się do podawania syntetycznego dżemu.
Mam złe doświadczenia w kontaktach z rodzicami uczniów klas prawniczych. Jeśli dzieci są szalenie ambitne, to ich rodzice kompletnie wariują na tym punkcie. Nie wszyscy, całe szczęście, ale trafia się stosunkowo dużo matek, rzadziej ojców, które potrafią zadręczać nauczycieli i wykłócać się o ocenę każdego sprawdzianu, każdej odpowiedzi ustnej, każdej pracy domowej. Zdarzało się, że mamusie przedstawiały mi wykonane przez ekspertów analizy prac, które oceniałem, aby udowodnić, że powinienem postawić bardzo dobry, a nie dobry. Rodziców normalnych mogę wyliczyć na palcach dwóch rąk, a lubujących się w udowadnianiu, że czerwień jest zielona, a czarne jest białe, mogę liczyć dziesiątkami.
Z każdym rokiem pracy w szkole mam coraz większą cierpliwość do uczniów i coraz mniej cierpliwości do ich rodziców. Dla dzieci zrobię wiele, ale rodzice muszą znać swoje miejsce, bo inaczej nie wytrzymam. Aby nie zdradzić tajemnicy służbowej, powiem tylko, że na posiedzeniach rady pedagogicznej też częściej narzeka się na rodziców, a mniej na uczniów klas prawniczych.
Komentarze
Gospodarzu nasz, niech Pan się nie zadręcza perspektywą „odjesiennych” kłopotów z uczniami i ich rodzicami (zwłaszcza że problemów będzie więcej niż można się spodziewać, gdyż rzeczywiście w.w. często cierpią na przerost ambicji).
Do tego, aż się boję, ile gromów na Pana spadnie za upublicznianie swoich obserwacji.
Tymczasem- lipiec: wreszcie permanentnie nie pada, własne dzieci cieszą, można bez wyrzutów czytać książki, śmiać się z ripost dr. House’a i poprawiać kondycję na rowerze.
Ja nie będę miał takich problemów z rodzicami, gdyż ich kontakty ze szkołą są bardzo rozlużnione, Piszę , oczywiście, o rodzicach mlodzieży specyficznej, bardzo trudnej wychowawczo – z Ochotniczych Hufców Pracy. Znowóż będę ich wychowawcą. Jednakże abym nie stracił formy, przydzielono mi zajęcia także w klasach licealnych – tam jednakże sobie odpocznę.
Myślę sobie, że trochę zrozumienia przyjdzie w momencie, kiedy panna Chętkowska trafi do szkoły; może nie od razu, bo pierwsze trzy – cztery lata podstawówki to właściwie zabawa, jednak później w relacjach rodzic- nauczyciele może być różnie.
Sam Pan zresztą swego czasu pisał, że najbardziej roszczeniowi są rodzice- nauczyciele.
Zatem- poczekajmy…
Valano,
ma Pani rację i tego właśnie się boję, że jako rodzic będę się do wszystkiego w szkole wtrącał i dziecko nastoletnie za rączkę prowadził. Szukam recepty, jak tego nie robić i jak zachować odpowiedni dystans. Na razie nie ingeruję w relacje mojej córki z koleżankami z piaskownicy. Siedzę sobie, nic nie mówię, a inni rodzice non stop wrzeszczą na dzieci i dyrygują nimi. Nawet jedna mama zwróciła mi uwagę, abym zareagował, bo dziecko się spoci, jak tak będzie bez przerwy biegać. Nie daję się jednak sprowokować do reakcji, ale wiem, że w końcu zachowam się tak jak reszta rodziców, bo człowiek przystosowuje się do środowiska.
Obserwuję sobie poczynania rodziców i jestem przerażony, jak wyręczają swoje dzieci we wszystkim, odpowiadają na pytania zadawane dzieciom, przedstawiają się za dzieci, które już dobrze mówią, za dzieci mówią dziękuję i proszę oraz dzień dobry itd. Jak dziecko chce piłeczkę od mojej córki, to rodzice proszą o tę piłeczkę. Nie wszyscy tak postępują, ale większość, niestety. Gdy próbuję coś robić za córkę ona krzyczy na mnie i się obraża. Mam nadzieję, że wyrabiam w niej właściwy nawyk, iż każdy człowiek rozwiązuje swoje własne problemy, a dopiero jak po wielu próbach nie przynosi to efektu, można poprosić kogoś, np. rodziców, o pomoc.
Pozdrawiam
DCH
A wie Pan, dlaczego to rodzice proszą Pana w piaskownicy o tę przysłowiową piłeczkę? Ano dlatego, że ich dzieci doskonale wiedzą, że przez większość dorosłych dziś w takiej sytuacji co najwyżej zostaną ofuknięte. Teraz nawet w liceum niektórzy rodzice za bardzo ingerują w życie swoich nastoletnich już pociech. Prosty przykład z życia zasłyszany przeze mnie niedawno: 16-latka zaprosiła rówieśniczkę do domu, ponieważ ta miała chwilowo awarię komputera, a musiała przygotować się do lekcji korzystając z internetu (materiałów w formie książkowej w małomiasteczkowej bibliotece niestety nie odnalazła). Posiedziała tam dosłownie przez 5 minut, aż tu nagle wkroczył Wszechwładny Tatuś Prawie Dorosłej Już Córki i rozpoczęły się sceny dantejskie wraz z okrzykami: „a co Ty tutaj robisz? to mój komputer!”, mimo że jego córka również mogła z niego korzystać i właśnie ona udostępniła go swojej koleżance.
Mam niestety kontakt z młodzieżą w tym wieku i moje wiadomości nie są za wesołe: dziś nawet kiedy jakieś dziecko wykaże się inicjatywą i zaprosi niemal dorosłego już rówieśnika do własnego domu, zostanie zabite wzrokiem przez Wszechwiedzącego Rodzica, Który Wie Najepiej Z Kim Ma Się Zadawać Jego Dziecko (nawet, jeśli w rzeczywistości owe „niedobre dziecko” jest bardziej ułożone i lepiej sytuowane od jego latorośli – ale czy zada sobie trud, by je bardziej poznać?)
W związku z powyższym nie wróżę Panu zbyt bezproblemowych rodziców (dodam, że ci sami potrafią biegać od Annasza do Kajfasza, gdy jego potomek jest z czegoś zagrożony, co i tak najczęściej nie odnosi skutku – wszakże to już liceum). Zresztą skoro nawet młody człowiek bywa dla nich kimś, kim pomiatają, nie dziwię się wrogiemu nastawieniu nauczycieli do tego typu osób.