Wyszkolić nauczycieli

Gdyby język polski został nagle nazwany nauką pisania i mówienia, okazałoby się, że nie mam kwalifikacji do nauczania tego przedmiotu. Musiałbym podjąć studia podyplomowe albo zapisać się na kurs doszkalający. Co jakiś czas powstają nowe przedmioty (często nowe tylko z nazwy), których nikt nie ma prawa nauczać, chyba że się odpowiednio dokształci.

Nie jestem przeciwnikiem dokształcania, ale krytycznie patrzę na szkolenie metodą łapu-capu. Gdy decyzją ministra edukacji wprowadzany jest nowy przedmiot, np. wiedza o kulturze (tak było kilka lat temu), wtedy wybucha wśród nauczycieli panika. Okazuje się bowiem, że kwalifikacji nikt nie ma, więc trzeba na gwałt się doszkolić. To nic, że szkolenie jest często fikcyjne, prowadzone przez osoby, które same nie mają odpowiednich kwalifikacji. Najważniejsze, że daje papierek, który uprawnia do nauczania nowego przedmiotu. Gdy wprowadzono pamiętną wiedzę o kulturze, okazało się, że kwalifikacji do jego nauczania nie mają ani nauczyciele muzyki, ani plastyki, natomiast każdy inny nauczyciel po kilkutygodniowym kursie czy rocznych studiach podyplomowych takie uprawnienia posiada. Wszyscy, bez względu na dotychczasowe kwalifikacje, musieli jednakowo się doszkolić.

Sprawa wydaje mi się postawiona na głowie. Uważam, że przedmiotu szkolnego, np. wiedzy o przyrodzie, powinien mieć prawo uczyć człowiek, który ukończył zbliżony kierunek studiów o specjalności pedagogicznej, np. biologię czy fizykę. Nie powinno się uzależniać prawa do nauczania tego przedmiotu od ukończenia kursu z wiedzy o przyrodzie. Taki kurs czy też studia podyplomowe mogłyby być mile widziane w razie ubiegania się o awans zawodowy, ale tylko mile widziane (tzn. ułatwiające uzyskanie awansu), a nie niezbędne do nauczania tego przedmiotu w ogóle.

Rzeczpospolita oskarżyła różne firmy edukacyjne oraz wyższe uczelnie, że chcą zarobić na reformie, więc organizują kursy dla nauczycieli. To nic złego, że placówki te korzystają z koniunktury. Nie firmy i uczelnie źle postępują, lecz MEN, które wyznacza, jakie kwalifikacje trzeba posiadać, aby nauczać danego przedmiotu. Kwalifikacje wyrażone świadectwem ukończenia kursu bądź studiów podyplomowych, a nie np. wpisami do indeksu (po coś się w końcu chodziło na dodatkowe zajęcia w czasie studiów).

Gdy spojrzę w swój indeks polonistyczny, to widzę, że uczestniczyłem w tak wielu różnorodnych zajęciach, że mógłbym nauczać kilku przedmiotów w szkole. Oprócz języka polskiego powinienem mieć prawo do nauczania np. wiedzy o kulturze (kilkaset godzin z historii sztuki, filozofii sztuki, kultury języka, teorii kultury, analizy dzieła sztuki, kultury klasycznej, języka łacińskiego oraz socjologii i psychologii). Wszystko to zdobyłem na polonistyce, ale przecież uprawnień do nauczania wiedzy o kulturze nie mam. Uzyskałbym to prawo, gdybym skończył jakiś bzdurny kurs za kilka tysięcy złotych. Podejrzewam, że podobne przygotowanie posiada wielu nauczycieli, a mimo to wszyscy musimy iść na kurs i się doszkolić, bo bez papierka nie da rady.