„Promocja” Łodzi

Pobyt naszych uczniów we Freiburgu zwykle zaczyna się od sympatycznego przyjęcia u burmistrza miasta (w zabytkowej sali). Jesteśmy witani przez przedstawiciela władz miejskich, słuchamy pięknego przemówienia o współpracy między młodzieżą polską i niemiecką, jemy pyszne ciasta, pijemy wino (osoby dorosłe), soki albo wodę. I przede wszystkim jesteśmy traktowani jak honorowi goście. Nie brakuje komplementów pod adresem Polski (pamiętam, że wielkie wrażenie zrobiła nam mnie uwaga zastępcy burmistrza, że w Łodzi jest więcej studentów niż we Freiburgu mieszkańców). Dostajemy też jakieś upominki. Oczywiście na przyjęciu obecni są wszyscy, tj. zarówno grupa niemiecka, jak i polska (wszyscy uczestnicy wymiany).

Zachciało nam się 2 lata temu prosić urząd miasta o zorganizowanie podobnego przyjęcia w Łodzi. Ponieważ się uparliśmy, urzędnikom nie było łatwo wybić nam z głowy szalony pomysł, aby uczniów podejmował sam wiceprezydent miasta (jeden z kilku). W końcu otrzymaliśmy zgodę. Jednak do sali w urzędzie miejskim mieli wejść wyłącznie uczniowie niemieccy, a polscy w tym czasie powinni poczekać na ul. Piotrkowskiej. Oczywiście nie posłuchałem zarządzenia i kazałem wszystkim wchodzić do urzędu. Nie czekało tam na nas żadne przyjęcie (typu sok, pepsi, ciasteczka – ależ skąd!). Nikt na nas nie czekał, nikt nas nie witał. Po prostu kazano nam wejść, usiąść i czekać. Po kilkunastu minutach spóźnienia weszła do sali jakaś kobieta z torbami. Wyglądała, jakby zamierzała jechać na działkę, a nie witać gości. Niestety, to była zastępczyni Kropiwnickiego. Kompletnie nieprzygotowana do wystąpienia, ani słowa nie powiedziała po niemiecku, ani po angielsku, ani po francusku itd. Powiedziała po polsku, że kocha Łódź i Niemcom radzi to samo. Zachowywała się jak ciocia na imieninach, a nie jak osoba na tak ważnym stanowisku. Jej ubiór oraz słowa świadczyły, że spieszy się skopać ogródek.

Gdy padły pytania (akurat przed urzędem miejskim karmiono zupami bezdomnych – prowokacja jednego z polityków) o kontrowersyjne sprawy, pani wiceprezydent bardzo się zdenerwowała. Na pytania polskich uczniów w ogóle nie chciała odpowiadać, a pytania Niemców zbywała słowami: „Jakbyś był stąd, wszystko byś zrozumiał” (także polszczyznę kaleczyła). Poza tym pewnych rzeczy nie pozwalała tłumaczyć na niemiecki, a  do głowy jej nie przyszło, że niektórzy Niemcy znają język polski, więc wszystkie głupie uwagi pod swoim adresem doskonale rozumieją. M. in. po polsku mówi jeden z niemieckich nauczycieli (trzy lata mieszkał w Polsce). Gdy w końcu zacząłem u siebie obserwować narastającą ochotę uduszenia własnymi rękami pani wiceprezydent Łodzi, wyszedłem z sali. Ludzie tam siedzieli o suchym pysku, a było bardzo gorąco. Mogło mi naprawdę odbić (brak płynów, nieprzygotowanie wiceprezydent Łodzi, moja zaawansowana nerwica itd.). Dobrze, że wyszedłem.

Gdy siedziałem na korytarzu i kawą z automatu koiłem zszargane nerwy, usłyszałem, że jakiś facet organizuje dla Niemców pamiątkowe długopisy z logo Łodzi. Naprawdę z największym trudem powstrzymałem się, aby mu nie powiedzieć, gdzie może wsadzić sobie taki upominek. Od tej pory nie zabiegamy u władz miejskich Łodzi o przyjęcie naszych gości z Niemiec. Przyjęto nas bowiem w stylu „zrobimy to tak, aby nas już więcej o nic nie poproszono”. Swój cel osiągnięto. Nikt już nikomu nie przeszkadza w kopaniu własnego ogródka.

To i tak tylko skrócona opowieść o tym, jak władze miasta dbają o wizerunek Łodzi wśród cudzoziemców. Co innego we Freiburgu, ale to już inna historia…