Trza być w butach na maturze

Egzamin trzeba  umieć zdawać. Nie chodzi mi tu o wiedzę, tylko o podejście. Uczniowie zachowują się jak średniowieczni rycerze, którzy ledwo wyjechali ze swoich rodzinnych stron, a już myśleli, że są pod Jerozolimą. Tymczasem do celu drogi jest bardzo daleko i aby tam dotrzeć, trzeba się jeszcze napocić. Na pytania egzaminatora nie wolno odpowiadać półgębkiem, od niechcenia, w dwóch słowach, należy się rozgadać, wyczerpać zagadnienie, postarać się solidnie wytłumaczyć temat. Przecież maturę ustną zdaje się dzięki mówieniu.

Niestety, niektórzy mówią, ale nie to, co trzeba. Zamiast odpowiadać na pytania, uczniowie od razu się tłumaczą: „po polsku umiem, ale polskich wierszy nie rozumiem”. Tą bzdurą można się było wyłgać na starej maturze. Odkąd jednak uczeń sam wybiera temat prezentacji i ma rok na przygotowanie się do niej, takie tłumaczenie jest zwyczajnie głupie. A kto ci kazał opracowywać temat na podstawie poezji? Trzeba było wybrać film.

Inni uprzedzają komisję, że są słabi z polskiego, ponieważ mieli złego nauczyciela: „Bardzo przepraszam za mój język, ale uczyła mnie bardzo niekompetentna polonistka”. To może ponarzekamy jeszcze na rodziców, którzy są odpowiedzialni za złe geny, albo na księdza proboszcza, który nie zadbał o cud?

Jedni się wysilają, więc zdają na medal, a inni nawet nie usiłują zrozumieć pytania, tylko z góry zakładają, że tego nie muszą wiedzieć, bo… Lista tłumaczeń jest długa, ale sprowadza się do jednego: „Miałem złych nauczycieli, więc mogę komisji szczać na buty”.