Duch umiera powoli

Nasłuchałem się dziś i naczytałem, że żałoba jest nam niepotrzebna. Nawet młodzież, zwykle wrażliwsza od starszych, dowodziła, że „zginęło tylko dwudziestu spośród kilku tysięcy oficerów polskiej armii”, więc nie ma co płakać. „Niby żal, oczywiście, ale w sumie strata wpisana w koszty” – argumentowano. „Śmierć – dowodził jeden z uczniów – to normalne ryzyko w armii”. A ktoś inny dodał, że „na drogach co weekend umiera nas więcej, a nikt z tego powodu nie ogłasza żałoby narodowej”. Miała być minuta ciszy w szkole, ale trwała ćwierć sekundy, właściwie to jej wcale nie było. Całe szczęście, że wyjątki na chwilę się zadumały, ktoś powiedział, że nie zgadza się z wypowiedziami kolegów. Dla tego i owego była to jednak tragedia. Kamień spadł mi całkowicie z serca dopiero wtedy, gdy Dylan zaczął pukać do nieba bram, The Doors zawodzili, że „people are strange”, a Dire Straits przekonywali, że bracia w armii są ponad wszystko.

Nauki etyki w szkole nie ma i raczej nie będzie. Zresztą trudno się spodziewać, że etyka nauczy ludzi moralności. Etyka nie uczy, jak należy żyć, tak samo jak fizjologia nie uczy, jak należy trawić. Nic zatem dziwnego, że człowiek od czasu do czasu ma niestrawność i gada głupoty. Przykro tylko dostać rozwolnienia ducha w dniu tak wyjątkowym jak dzisiejszy. Ale stało się. Wszystkim, którzy uważają, że śmierć polskich oficerów to nie powód, aby ogłaszać żałobę narodową, radzę wziąć jakieś lekarstwo na rozwolnienie ducha. Tylko jak to lekarstwo się nazywa i kto wypisze na nie receptę?

Koło filozoficzne poświęciłem dziś optymizmowi. Mimo smutku trzeba żyć dalej. Jeśli śmierć drugiego człowieka odciśnie na naszym duchu jakieś piętno, znaczy to, że nie poszła na marne. Jeśli jednak tragedia spływa po nas i nie pozostawia nic, sprawdźmy, czy sami jeszcze żyjemy. Jak napisał Galileusz, „kto nie opłakuje straty, ten sam wyzbył się już żywota”. Czy my jeszcze żyjemy, jeśli nie czujemy, jak wielka to strata śmierć polskich oficerów?