Rany wylizane i zapaskudzone
Jedni nauczyciele liżą rany po zebraniach z rodzicami, a inni po lekcjach z uczniami. W tym roku nie musiałem jeszcze mierzyć się z furią rodziców, więc miałem czas, aby popatrzeć, jak sobie z tym radzą koledzy. Czerwone twarze, przekrwione oczy, zgrzytanie zębów, ale też płaczliwy głos, początki depresji, ogólna frustracja, utrata zapału. Na pytanie, czego najbardziej boją się nauczyciele, prof. Bogusław Śliwerski, wybitny pedagog, odpowiada, że rodziców. Do mnie w tym roku przyszło kilka osób z podziękowaniami, czyli nie mam powodów do narzekania, ale przecież to i tak tylko 2-3 procent wdzięcznych (uczę ok. 160 osób).
Dobre relacje nauczycieli z rodzicami są pisane palcem na wodzie. Dziś dobrze, jutro źle. Jeden furiat potrafi zdziałać tyle szkody moralnej, że potem trzeba tygodni, a czasem i miesięcy, aby odnaleźć w sobie chęć do pracy. Widziałem już niejedne nauczycielskie łzy i słyszałem nieraz obietnicę, że jak tak, to już nic dla nich nie zrobię. Furia rodziców jest zwykle publiczna, gniew i pretensje są grane na trąbach, aby usłyszał je cały świat, natomiast wdzięczność ma charakter intymny. Cichy dźwięk słowa „dziękuję” musi nauczycielowi wystarczyć.
Rany zadają też uczniowie. Są one bolesne dla każdego, w końcu nie ma niczego miłego w agresji słownej czy fizycznej. Jako weteran w zawodzie radzę sobie dość dobrze z agresją, ale widzę, że nieopierzeni belfrowie mają z tym poważny problem. Pierwsze lata w zawodzie decydują o tym, jakim się będzie nauczycielem. Trafi nauczyciel na chamstwo i bezczelność, sam też zhardzieje, a i serce do pracy straci.
Zdaję sobie sprawę, że rodzice ranią nauczycieli, ponieważ sami zostali zranieni. Może im też jakieś rany dają się tak bardzo we znaki, że muszą się na kimś wyżyć. Chyba jednak nie zdają sobie sprawy, że ich obraźliwa mowa rani kogoś do głębi, ale efektów wymiernych nie przynosi. Tymczasem nieomal wszystko można załatwić dyplomacją. Ale dyplomacja nie jest w cenie. Frustracje społeczne i postawa roszczeniowa sięgają obecnie zenitu. To wiele wyjaśnia, ale nikogo nie usprawiedliwia. Dlatego bardzo wszystkich proszę: uważajcie, gdzie paskudzicie. To przecież szkoła waszych dzieci.
A dzieci, no cóż, paskudzą, ale w ich wieku to normalne. Dawniej dzieci paskudziły, a rodzice pomagali nauczycielom w radzeniu sobie z tym paskudzeniem, dzisiaj zaś rodzice pomagają dzieciom w paskudzeniu i dlatego w szkołach jest coraz paskudniej. Są chlubne wyjątki, zarówno wśród uczniów, jak i rodziców, i dzięki nim w szkole da się jeszcze wytrzymać.
Komentarze
Ech… przeżyłem w zeszłym roku dantejskie sceny z jednym tatusiem… Nie wiem, jak poradziłaby sobie z nim np. młoda, świeżo upieczona nauczycielka. Ja walczyłem, bo nie będę uszu kładł po sobie, kiedy zarzuca mi się niekompetencję. To, co przeżyłem mnie nie zabiło. Wzmocniony, inaczej rozmawiam z rodzicami. Bardziej stanowczo, bez cackania się. Pozdrawiam wszystkich, którym rodzice zgotowali piekło w szkole. Nie dajcie się złamać. I nie bójcie się. Ja się nie bałem i nie boję.
Jako matka tegorocznego maturzysty mam swoje własne przemyślenia na temat wywiadówek. Niemal na każdej jestem zażenowana, przede wszystkim postawą rodziców, zwykle skrajnie roszczeniową. Ale co z tego, że ja jestem zawsze grzeczna, z uwagą i bez dyskusji wysłuchuję uwag o moim synu, nie używam podniesionego tonu głosu. Co z tego, skoro przez kolejną już pania wychowawczynię uważana jestem za łatwy cel do wygłaszania kąśliwych uwag. Nie umiem pyskować, postawić się, w związku z tym traktuje się mnie jak uczennicę. Tymczasem rodzice, którzy w sposób niejednokrotnie chamski traktują nauczycieli, zyskują w ich oczach, hmmm… jakiś rodzaj szacunku. A może belfrzy się ich boją?