Wigilia w pracy

Zwykle nie jem nic w pracy, ale w piątek zamierzam sobie pofolgować. Będziemy mieli szkolną Wigilię. Jak się uda, to zjem śledzia, lecz nie tylko. Przed śledzikiem wsunę karpia, a wcześniej talerz pierogów. Nie wiem, czy pasuje, ale po tym wszystkim wleję w siebie miskę barszczu, wpierw wyławiając z niej uszka, zapewne niczego sobie. Z ciast najbardziej lubię karpatkę i makowiec, więc każdego zjem po dwie porcje. Jak się trafi coś innego, nie pogardzę. Chipsy połknę na dokładkę. A wszystko zaleję, czym popadnie. Najpiękniejszy dzień w pracy to Wigilia. Żeby tylko jeszcze szef każdemu wręczał po sutym prezencie, byłby to dzień doskonały.

Mam nadzieję tak się objeść i opić, że w domu kazałem nie robić obiadu. Zresztą może wrócę rano. Nastrój świąteczny psuje mi tylko poezja, którą znam na pamięć z dawnych czasów, jeszcze studenckich, choćby taki wiersz:

Bóg wyboi, Bóg zawiei,
Zaśnieżonych polskich dróg,
Bóg noclegów bez pościeli,
objedzonych i przepitych Bóg.

Cyców Bóg i dup obwisłych,
Łapci i opuchłych nóg,
Gorzkich lic, ogórków skisłych,
objedzonych i przepitych Bóg.

Bóg nalewek, Bóg schabowych,
Dusz zagnanych w kozi róg,
Płci obojga wytęsknionych,
objedzonych i przepitych Bóg.

Takich Bóg, co się nie wiedzie,
Kruków, co ich zdziobie kruk,
Bóg musztardy po obiedzie,
objedzonych i przepitych Bóg.

Trochę mnie ten wiersz ostudził. Jeść mi się odechciało, a i pić nie zamierzam. Opłatek w zupełności wystarczy. I dobre słowo – dla każdego.