Baty i mandaty

Zmienia się scena wychowawcza, na której nauczyciele tańczą z uczniami. Dawniej za wybryki karano młodzież klęczeniem na grochu bądź biciem drewnianą linijką po łapach. Za mniejsze przewinienia można było posiedzieć w kozie albo dwieście razy napisać: „nie będę pluł na podłogę”. Gdy uczeń rozumiał swój błąd, wystarczyło zwykłe przepraszam. Ja sam wymuszałem na swoich uczniach kwiaty (nie dla mnie, oczywiście), gdy urazili którąś z nauczycielek. Doraźnie pomagały też rozmowy z rodzicami lub wysyłanie delikwenta do pokoju dyrekcji, aby władza przemówiła mu do rozumu.

Te wszystkie metody odeszły do lamusa. Oto jesteśmy świadkami zasadniczych przemian w praktyce pedagogicznej. Teraz zadaniem nauczyciela jest złożyć doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Gdy dziecko popełni wobec belfra jakąś niestosowność, np. zmiesza go z błotem, powinien on pozyskać świadka wydarzenia, a następnie zgłosić policji fakt owego grubiaństwa. Zresztą nie jest to grubiaństwo, lecz wykroczenie, zagrożone mandatem. Dziś jeden z uczniów szkoły na północy Polski otrzymał mandat 50 zł za nazwanie nauczycielki… (nie będę cytował).

Nie jestem ani za, ani przeciw tej metodzie, ponieważ jeszcze nie przeanalizowałem skutków jej stosowania. Na razie mam tylko świadomość, że stałem się urzędnikiem państwowym, więc jeśli ktoś nazwie mnie brzydko, to w rzeczywistości nie mnie tak nazwie, lecz polskie państwo, które ja w szkole reprezentuję. Osobiście mógłbym zniewagę wybaczyć, ewentualnie dać po ojcowsku w pysk albo po hrabiowsku powiedzieć „Paszoł won!”, natomiast jako reprezentant Rzeczypospolitej muszę złożyć doniesienie odpowiednim organom. Niech wymierzają kary finansowe, niech pieniądze od rodziców niesfornych uczniów zasilają budżet państwa. Podejrzewam, że jak już zostanie wprowadzony bon oświatowy, to dzięki mandatom budżetowi uda się odzyskać jakieś 50 procent wydanych pieniędzy. A zatem, droga młodzieży, rozrabiajcie i płaćcie, a deficyt w budżecie będzie mniejszy.