Edukacja praktyczna

W szkołach dominuje nauczanie teorii, co ułatwia egzaminowanie i obniża koszty. Z teorii bowiem łatwiej zdać egzamin niż z praktyki. Gdybyśmy zaczęli egzaminować z praktyki, zdawalność byłaby taka sama jak przy ubieganiu się o prawo jazdy. W Łodzi zdaje co szósty kandydat. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby maturę zdawał co szósty licealista. Ale nie tylko o wysoką zdawalność tu chodzi. Ważniejsze są niskie koszty nauki. Teorii można uczyć przy pomocy kredy i tablicy, zaś praktyka wymaga nowoczesnych narzędzi, a to już słono kosztuje. Nie ma przyzwolenia społecznego na zmniejszenie zdawalności na egzaminach, nie ma też ochoty władz do zwiększenia nakładów na edukację. Pozostanie nam więc uczyć dzieci teorii, licząc, że praktyki nauczą się poza szkołą. Innego wyjścia nie ma.

A jednak autorzy „Raportu o Rozwoju Społecznym Polska 2007 – Edukacja dla Pracy” sugerują, że należałoby zwiększyć kształcenie praktyczne. Idea piękna, ale niemożliwa do zrealizowania. Dlatego nie rozumiem, co robił minister edukacji na konferencji poświeconej omawianiu wyników tego raportu. Przecież nic się nie zmieni. Nie stworzymy nagle nowoczesnych pracowni do nauki fizyki czy chemii, nie damy młodzieży nowoczesnych narzędzi do ćwiczeń praktycznych, nie wyślemy w teren, nie zapewnimy kontaktu z fachowcami pozaszkolnymi, gdyż to przerasta możliwości finansowe Państwa. Musimy pozostać przy nauczaniu teorii. Uważam, że minister marnuje czas. Chyba że potrafi wyciągnąć królika z kapelusza, ale Ryszard Legutko jakoś na czarodzieja mi nie wygląda.

Jestem całym sercem za nauczaniem praktyki, także jeśli chodzi o mój przedmiot, czyli język polski. Wolałbym uczyć komunikacji międzyludzkiej w hipermarkecie, np. ćwiczyć technikę rozmowy przedstawiciela handlowego z klientem, ale wiem, że muszę tkwić w „Bogurodzicy” i „Odzie do młodości”. To prawda, że dzieciakom do niczego się nie przyda znajomość archaizmów czy nawiązań do antyku. Ale przynajmniej ta nauka nie jest fikcyjna. Tzn. teorii uczymy się naprawdę. Obawiam się, że próby nauczania języka polskiego w praktyce szybko zakończyłyby się fiaskiem. Bez dużych nakładów finansowych i bez totalnej zmiany formuły egzaminów moglibyśmy jedynie udawać, że ćwiczymy jakąś praktykę. Np. postawilibyśmy w sali gimnastycznej namiot udający hipermarket, ja udawałbym klienta, a uczniowie udawaliby sprzedawców. Ubaw po pachy, ale z praktyczną nauką miałoby to niewiele wspólnego. Więc lepiej nie próbujmy. Pozostańmy przy teorii, chyba że totolotek zostanie sponsorem strategicznym edukacji. Wtedy może będzie nas stać na nauczanie praktyki.