Droga wyborów wiedzie przez szkołę
Zwykle na początku września zastanawiamy się, jakich ważnych i sławnych ludzi zaprosić do szkoły. Aktorów, pisarzy, muzyków, posłów, kandydatów na posłów. O gwiazdy my zabiegamy, natomiast niepewni swej pozycji politycy sami się do nas wpraszają, chcąc pogadać ze starszą młodzieżą. Gdy zbliżają się wybory, ruch w szkole jest duży. Kto nie zna się na politycznym biznesie, mógłby pomyśleć, że do szkoły nie opłaca się przychodzić. Cóż to za wyborcy – uczniowie liceum! A jednak to pokolenie – o czym się nieraz przekonałem – rządzi domem, więc opinia dzieciaka może być na wagę złota. Często rodzice idą do urn tylko dlatego, ponieważ tak chce ich dziecko. W sprawach wyborów to nie młodzież jest coraz gorsza, lecz 40- i 50-latkowie. Dopiero gdy rodzice zostaną zachęceni przez swoje dzieci, ruszają pupy sprzed telewizorów i idą głosować. Kto ma głosy dzieci, wygrywa wybory!
Dobrze wiedział o tym ponad 2 lata temu Jacek Saryusz-Wolski, przychodząc na spotkanie z uczniami mojego liceum. Poświęcił nam tyle czasu, ile chciała młodzież. Odpowiadał na wszystkie pytania, prawił komplementy, upewniał każdego, że jest młody, piękny, zdolny i że czeka go wielka przyszłość, jeśli wie, na kogo głosować. Słuchając ówczesnego kandydata na posła do Europarlamentu, poczułem z nim więź trudną do opisania. Wydawało mi się, że mówi do mnie i o mnie. Uczniowie też byli nim zachwyceni. Gdy wygrał wybory, byłem wdzięczny losowi. Kilka miesięcy później zaprzyjaźniona niemiecka szkoła z Freiburga zaprosiła nas (grupę 30 uczniów z opiekunami) po raz kolejny do siebie.
Od wielu lat stałym punktem programu jest zwiedzanie parlamentu w Strasburgu. Zawsze załatwiał nam wejście i przewodnika niemiecki nauczyciel. W maju 2005 r. próbował zrobić to samo, ale eurodeputowana z Niemiec, z którą rozmawiał przez telefon, powiedziała, że Polacy mają już swoich posłów, więc niech ta wycieczka idzie na ich konto. Powiedziała, że każdy poseł ma limit wycieczek, które może wprowadzić do parlamentu, dlatego grupę polską niech bierze ktoś z Polski, a ona weźmie uczniów niemieckich. Dodała, że obok niej stoi właśnie Jacek Saryusz-Wolski, poseł z Polski, a nawet z Łodzi, więc na pewno zechce pomóc rodakom i ziomkom. „O, już poseł mówi, że to po prostu sama przyjemność dla niego”. Jednak mój kolega z Freiburga nie chciał robić czegoś, co już do niego nie należało. Wziął tylko numery telefonów (m.in. do biura polskiego posła) i resztę polecił załatwić mnie, wyobrażając sobie, że sprawa jest śmiesznie prosta.
Mnie też na początku taka się wydała, ale nie wiedziałem, że będą schody. Wziąłem telefon i dzwonię. Raz, drugi, trzeci, setny. W końcu ktoś odbiera. Informuje mnie, że posła nie ma. Zresztą teraz jest obiad, więc nie ma nikogo. Ta scena powtarzała się wielokrotnie. Wysyłałem faksy, dzwoniłem pod wszystkie możliwe telefony – ani nie można było umówić się na rozmowę z Saryuszem-Wolskim, ani nikt z biura nie chciał spełnić naszej prośby i umożliwić uczniom zwiedzanie parlamentu. Faksy słał dyrektor szkoły – przyjmowano i nic! Niemiecki nauczyciel nie wierzył, że ja nie mogę dodzwonić się do biura eurodeputowanego, a jak już się dodzwaniam i przedstawiam sprawę, to że każdy z biura mnie totalnie olewa. Nie mógł w to mój kochany przyjaciel z Niemiec uwierzyć. Więc wściekł się, ponieważ uznał, że ja specjalnie nie chcę tak drobnej sprawy załatwić. On dzwoni i rozmawia bezpośrednio z niemiecką posłanką, to dlaczego ja nie mogę. Tym bardziej, że Jacek Saryusz-Wolski jest z Łodzi i podobno zna naszą szkołę, bo był w niej, gdy zabiegał o nasze głosy. Pierwszy raz od kilkunastu lat dzieci nie zwiedzały parlamentu.
Okazało się, że Saryusz-Wolski to za wysokie progi na moje nogi. Trudno, dałem się nabrać. Już przestało boleć. Myślę raczej, co mam zrobić z tymi politykami, którzy teraz chcą przyjść do szkoły. Czy mam im weksel in blanco dawać do podpisu? Co mam zrobić, aby później nie udawali, że nie znają ani mnie, ani moich uczniów, mimo że wcześniej walili tu drzwiami i oknami? Jak ich zmusić, aby nie cwaniaczyli w szkole i nie oszukiwali dzieci?
Komentarze
Jeżeli droga ku wyborcą zaczyna sie w szkole to chyba dobrze. Jeżeli jednak potem młodzież (tak jak i inni) porównuja obietnice z rzeczywistością to mogą się srodze zawieść. A może to swoista lekcja patriotyzmu (tym wiekszy patriota im więcej mija sie z prawdą?).
Panie Chętkowski – rada jest prosta: nie głosować, do szkoły nie wpuszczać (neutralność światopoglądowa szkoły) i sumienie oraz nerwy będą spokojne.