Edukacja na gnojowisku

Chyba żaden absolwent nie spodziewał się, że po kilkudziesięciu latach zastanie szkołę taką samą. Wszyscy komentowali, że nie zmieniło się nieomal nic – te same odrapane mury, ten sam pokruszony beton na boisku, te same pęknięcia w suficie, identyczne ubytki tynku. Przykro było słuchać. Niektórych osób nie było tu od roku 1960, czyli nieomal pół wieku. Mogli pogadać z tymi, którzy skończyli szkołę kilka miesięcy temu – chodzili przecież do tej samej budy. Tej samej nie tylko z nazwy, ale tak samo wyglądającej od zawsze i po wieki wieków, w szczegółach też. Wszystkich przyciągnęła rocznica 60-lecia istnienia liceum. Jak napisała kilka dni temu „Gazeta Wyborcza”, najmodniejszego liceum w Łodzi. Łza się w niejednym oku kręciła. Przybyła do szkoły elita z całego kraju, a także z różnych stron świata.

Niestety, popularne i oblegane liceum wygląda jak najgorszy poprawczak z zabitej dechami popegieerowskiej wiochy. Podczas uroczystej gali w Teatrze Muzycznym życzenia szkole składali łódzcy wielkorządcy. Jednemu z nich, dyrektorowi Wydziału Edukacji, szef mojej budy podziękował, że po 15 latach błagania o dofinansowanie niezbędnych remontów, w końcu zareagował pozytywnie. Przyznał parę groszy. Rozległy się brawa. Rzeczywiście, teraz  łazienki wyglądają bosko, bo nie lecą już nikomu na głowę ludzkie fekalia, a przez lata tak właśnie było. Kupa mogła spaść na głowę z przeżartych rdzą rur, które zwieszały się nad sufitem. Ze strachu zmusiłem swój organizm do tego, aby załatwiał się przed rozpoczęciem pracy i po jej zakończeniu, czyli zawsze w domu. Na początku buntowały się moje nerki i flaki, więc przez większą część lekcji myślałem tylko o jednym. Jeden z moich kolegów miał zwyczaj popędzać uczniów do pracy okrzykiem: „Szybciej, bo mam jeszcze kupę do zrobienia”. Tutaj rozumiało się to dosłownie.

Duma z powodu wyremontowanych toalet zupełnie odebrała nam rozum, ponieważ uwierzyliśmy, że pracujemy w zadbanej, eleganckiej szkole. Dopiero zjazd absolwentów pozbawił nas złudzeń. Kiedy tak narzekali, że jest ohydnie, czyli bez remontu od kilkudziesięciu lat, nie wytrzymałem. A czyja to jest wina, do diabła! Wystarczy wejść do pierwszego lepszego urzędu, nawet w pipidówce, a człowiekowi dech zapiera. Remont co 3-5 lat, wymiana mebli, dywanów, wykładzin itd. po każdej zmianie władzy. Kto nie był w urzędzie kilka lat, ten czuje się, jakby przyszedł tu pierwszy raz w życiu. Wszystko nowe i inaczej zorganizowane. A gdy kogoś zły los zmusi do odwiedzenia jakiejś Izby Skarbowej albo miejsc, gdzie urzędują wojewoda czy marszałek, to czuje się, jakby był obywatelem republiki bananowej, a nie Polski. Dobrze, że złoto zewsząd nie kapie i marmur się nie wynurza z każdego miejsca.

Jak chcę sobie poprawić poczucie obywatelskiej wartości, to wybieram się na wycieczkę do jakiegoś urzędu. Siadam w wygodnym fotelu, patrzę na czyste ściany i nowe meble i pysznię się tym, że jestem Polakiem. Od mojej szkoły jest rzut beretem do miejsca, gdzie urzęduje prezydent Łodzi – lubię tam wchodzić na kawę (jest tańsza niż szkolna lura dla uczniów). A gdy dzwonek wzywa mnie na lekcję, wracam, zamykam oczy i uczę młodzież, która też ma zamknięte oczy. Bo patrzeć się na to nie da, mimo że każdy z nas robi wszystko, aby było ładniej – uczniowie kwiaty w doniczkach przynoszą, nauczyciele organizują akcje malowania pracowni, rodzice wspierają nas finansowo. Jest tak, jak było zaraz po II wojnie światowej. Dlatego wieczorami modlę się, aby dobry Bóg sprawił, żeby odpowiedzialne za taki stan rzeczy osoby, nasze władze, spadły z wysokiego nieba wprost na tę kupę gnoju, gdzie znajduje się polska edukacja. Może się wtedy opamiętają.