Nie zmieniajcie nam matury
Pogarda dla matury jest w tym roku mniejsza niż w latach poprzednich. Część osób chyba zrozumiała, że lepiej, aby było tak, jak jest, gdyż zmiany mogą tylko zaszkodzić. Na ewentualnych zmianach mogą stracić wszyscy, zarówno nauczyciele, jak i uczniowie oraz ich rodzice. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby…
Uczelnie zaczynają tęsknić za egzaminami wstępnymi. Obecna formuła matury, oceniana przez zewnętrznych egzaminatorów, zapewnia jako taki obiektywizm i – co najważniejsze – daje prawo do ubiegania się o indeks. Przy okazji wprowadzania zmian do matury uczelnie mogłyby przeforsować prawo do organizowania egzaminu wstępnego. Obecnie świadectwo dojrzałości może nie świadczy o wiedzy, ale przynajmniej jest wejściówką na uczelnię. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby przywrócono egzaminy wstępne. Przede wszystkim trzeba by się uczyć podwójnie, raz do matury, drugi raz do egzaminu wstępnego.
A jak są egzaminy wstępne, to są też kursy przygotowujące do nich. Obecnie przygotowanie ucznia do studiów kosztuje go niewiele. Przynajmniej w porównaniu z tym, co było za starej matury. Kto pamięta, ten wie, ile trzeba było wyłożyć na kursy i korepetycje u doktorów i profesorów. Po wprowadzeniu nowej matury firmy oferujące kursy zaczęły padać jak muchy, a młodzież, zamiast się uczyć do połowy lipca, otrzymała największe w życiu wakacje, od końca maja do początku października. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby przywrócono egzaminy wstępne. Żyła złota zaczęłaby bić ponownie, uczniowie musieliby chodzić na kursy, rodzice płacić, a wykładowcy zaczęliby liczyć zyski.
Obecnie pieniądze za maturę lądują przede wszystkim w kieszeniach pracowników Centralnej i Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych, licznych liderów i egzaminatorów. To istna góra pieniędzy, chociaż na głowę szeregowego egzaminatora niewiele. Matura kosztuje dużo, ale głównie skarb państwa. Gdyby zmieniono maturę i przywrócono przy okazji egzaminy wstępne, drugą górę pieniędzy musieliby wyłożyć rodzice maturzystów. Czy daliby radę?
Szykują się zmiany w formule matury, gdyż budżet nie chce płacić. Pretekstem jest reforma nauczania, która w tym roku wchodzi do liceów. Za trzy lata egzamin maturalny będzie inny. Obawiam się, że tańszy dla budżetu, a droższy dla uczniów i rodziców. Na ile droższy, zależy także od decyzji wiodących uczelni.
Komentarze
No bez przesady!!! Rynek produkowania prezentacji z polskiego istnieje – nie da się temu zaprzeczyć, a dlaczego istnieje? Bo jest popyt – ze strony tych uczniów, którym się nie chce samodzielnie prezentacji tworzyć. Ciekawe, jak to z tą etyką nauczycieli, którzy piszą prezentacje na zamówienie…
Jeśli idzie o egz. wstępne na studia, to też proszę nie przesadzać – zjawisko dotyczyło albo tych z gorszymi ocenami na świadectwie, albo tych, którzy chcieli dostać się na prestiżowe kierunki. Dziś uczelnie nie pozwolą sobie na egzaminy wstępne, bo byłby to dla nich strzał w stopę.
Cały wpis uważam za jakiś dziwny i wydaje mi się, że to jest metoda Gospodarza – im bardziej kontrowersyjnie, tym więcej zjadliwych komentarzy – bo przecież o poczytność chodzi, czyż nie???
@Władek
Wszelkie prezentacje tylko szkodzą uczniom. Moja prezentacja maturalna z ustnego egzaminu z języka polskiego nigdy nie powstała, a otrzymałam 20/20, czyli maksymalną ilość punktów.
Wszelkie zmiany, prezentacje, praca, wymagania, regulaminy, zamykania szkół i w ogóle zmiany – szkodzą tylko uczniom.
I tak ma być, inaczej rynek korepetycji przejęliby znowu profesory i dziekany oraz inne cyklisty.
Obecnie, jak wiadomo, czarny rynek usług popychania przez gimnazja i licea nie istnieje.
A tam gdzie istnieje – tworzą go dzieci, rodzice, urzędnicy i masoni.
Nauczyciele i belfrzy nic o tym nie wiedzą (gdzież nieoceniony s-21?).
Tylko – dlaczego antyutopia wpisu Gospodarza przeraża?
Dlaczego taka pewność, że w tej wersji z egzaminami na studia, szkoła TAKŻE nie byłaby w stanie przygotować do studiowania uczniów, że aż byłby popyt na korepetycje?
Mnie na przykład kiedyś szkoła przygotowała, egzamin wstępny zdałem w 1szej dziesiątce (nr 7 / 1360 osób, 12 osób na jedno miejsce), z korepetycji nie korzystałem.
Nie było to aż tak dawno, do dziś uczą ci, co mnie uczyli.
Ale teraz jest jeszcze gdzieś 500 000 niedasiów, co straszą, że na ich lenistwie i niekompetencji mogą…zarobić inni.
Niechże więc chwila trwa, zmiany przepadną w Piekle, tytaniczna orkiestra zagrywa aż do dna (tymczasem będzie można spłacić kredyty).
Całość tematu.
O szkodliwości zmian najlepiej świadczy belferska praktyka – również i ta, słusznie zachowująca poziom argumentacji wpisu inicjalnego, wbrew chwili słabości Gospodarza i deklaracji poprawy, wymuszonej pod wpływem bicia przez roszczeniowe indywidua.
A obietnice wymuszone przecież nie obowiązują i do tego belfrom potrzebny krzywdzący system, który żywią z pełną wzajemnością.
Sorry, ale z pana wpisu wynika, jakby nie było osób, które się dostały na studia w starym systemie dzięki swojej wiedzy i zdolnościom, bez żadnych kursów przygotowujących.
Ja znam trochę takich, choćby siebie:)
A egzamin wstępny na niektóre kierunki (np. filologie) moim zdaniem jest koniecznością, uczelnie przyjmują ludzi na studia filologiczne osoby, które nie umieją poprawnie napisać/powiedzieć zdania w obcym języku.
Bo matura tego nie sprawdza:) w dużej mierze.
Rostowski nie jest głupi, jak zobaczy, że można uciąć, to utnie.
Matury niech sprawdzają egzaminatorzy, tylko niech ona będzie w czerwcu, ustne po wystawieniu ocen i spokój.
Maturę ustną z polskiego przywrócić to wersji dawnej – problemowej przed ZEWNĘTRZNĄ komisją. Egzaminy w gimnazjum zmniejszyć o połowę, bo to bezsens, żeby 15 latek w kwietniu pisał 6 egzaminów w ciągu 3 dni. Egzaminy w szkole podstawowej znieść doszczętnie jako niepotrzebne (i te planowane po klasie 3, i te obecne op 6 – i tak wszyscy muszą iśc do gimnazjum, więc po co te koszta) Ponadto każda szanująca sie szkoła robi testy progowe, więc tym bardziej niepotrzebne pozostaje mnoże testyzmu.
Tylko, że przy takich cięciach państwo z OKE, CKE i im podległych podwykonawców, znawców, testerów, diagnostów poszłoby z torbami.
Co do egzaminów wstępnych,to uwżam, że być powinny, przynajmniej w niewielkim stopniu…. Oto są osoby, które w maturalnych klasach miały choroby, rodzinne traumy, wypadki, czy np. później dojrzały. I co wynik słaby, na studia (te lepsze, won).
Nieprzypadkowo odwołam się do poprzedniego wpisu.
Abstrahując od treści, tytuł jest nie do przecenienia: „Po co nam edukacja”
Nie jako pytanie retoryczne. Nie jako rzucone z przekąsem.
Jako rzetelne pytanie o nadrzędny cel.
Dobrze byłoby zwerbalizować odpowiedź, choćby na własny użytek. (To taka prosta popularna wprawka: określić cel max w trzydziestu słowach i zapisać; a potem konfrontować z nim)
Jeśli nie określimy celu, można dowolnie dywagować, co jest stratą a co zyskiem wedle humoru i wyobraźni. I udowodnić można dokładnie wszystko.
„Na ewentualnych zmianach mogą stracić wszyscy, zarówno nauczyciele, jak i uczniowie oraz ich rodzice.”
Ale co stracić?
Albo inaczej: w jakiej perspektywie?
Schlać się na umór, to w najbliższej perspektywie fajnie: wesoło i odlotowo.
W perspektywie kaca – już gorzej. Nie mówiąc o później.
Te straty o których Pan w dalszej części rozwija to ta perspektywa fajnie i wesoło.
Że taką perspektywę może ogarniać uczeń – zrozumiałe z racji punktu rozwoju w jakim statystycznie może być człowiek nastoletni.
Że polityk – tak, bo jego perspektywą jest kadencja.
Że nauczyciel – przestałem się dziwić.
Ale dla publicysty w jego roli opiniotwórczej perspektywa „do najbliższego zakrętu” to trochę dziwnie płasko.
„Obecnie świadectwo dojrzałości może nie świadczy o wiedzy, ale przynajmniej jest wejściówką na uczelnię”
To jest fajnie, tylko co Pan powie o wejściówce po opuszczeniu uczelni? O wejściówce do życia zawodowego, społecznego, kulturalnego?
Ta logika jest rozbrajająca. Pod warunkiem, że proces rozpoczniemy w przedszkolu a zakończymy na uczelni. A potem ? do utylizacji?
To system doskonalszy od angsocu. Kryteria dopasować do wyników, klucze do prac maturalnych, oceny do poziomu, będzie wszystkim przyjemnie i bezstresowo.
I koniecznie pozostawić ładne hasła-kucze: oświata, postęp, nauczanie, wychowawca, program, egzamin.
„Matura kosztuje dużo, ale głównie skarb państwa.”
A ten skarb państwa, to taki skarb, ukryty w ziemi; jak się trochę zabierze, to krasnoludki przynoszą i uzupełniają. W przeciwieństwie do pieniędzy rodziców, które wydane – nie odrastają jak talary Pinokia.
„Gdyby zmieniono maturę i przywrócono przy okazji egzaminy wstępne, drugą górę pieniędzy musieliby wyłożyć rodzice maturzystów. Czy daliby radę?”
Zapewniam Pana, że wielu rodziców, bardzo wielu, wyłożyłoby (i często wykłada) niemałe pieniądze.
Ale za konkret.
Na pewno nie za glejt, który, jak Pan przyznaje – o niczym nie świadczy.
@Gekko – rozumiem, że nie zgadzasz się z tym, co napisał Gospodarz, jednak nie wpychaj mi do gardła swoich spiskowych teorii, że całe 500 000 to „niedasie”.
W 1997 roku nie słyszałem w moim liceum o kursach przygotowawczych do studiów, jednak dziś nagminnie słyszę, że prezentacje się kupuje – co z resztą mówią mi bez cienia zażenowania sami uczniowie!!!
I jeszcze jedno – chwalisz się, że swoje pociechy posłałeś do szkół płatnych, żeby nie zarobili ci, którzy pracują w państwowych – no cóż, rozrzutny jesteś, skoro płacisz na oświatę dwa razy, ale to Twoja sprawa.
Wydaje mi się, że musisz sobie od bloga belferskiego odpocząć, bo przesadzasz i to strasznie.
@ Władek, 25 maja o godz. 18:22
1/ Gdzie ja Ci wpycham spiskowe teorie? Niedasie to fakt, ich liczba jest dyskusyjna, ale bez znaczenia, ponieważ wynik niedasiów mówi dobitnie, ilu z nich nimi jest, jest to ogromna większość.
2/ Co do kupowania to nagminnie kupuje się korki u belfrów z własnej i zaprzyjaźnionej szkoły – spróbuj zaprzeczyć. Była o tym dyskusja, można sprawdzić. I w ogóle nie mnie o to chodzi, ale tak widzi świat Gospodarz we wpisie. (tyle, że dla Niego to pogróżka źdźbłem w cudzym oku).
3/ O Twoim światopoglądzie i zdolnościach poznawczych oraz zawodowej postawie świadczy to, że uważasz info o konieczności płacenia przeze mnie za szkołę dwa razy jako …chwalenie się (te kompleksy) oraz wybór, którego nie mam. Podatki na Twoją pensję, z której nie korzystam, są mi zabierane i przekazywane Tobie bez mojej zgody i woli. I nie zamierzam, aby za Twój dobrobyt płaciły tępotą moje dzieci. Tak jak i Ty zapewne, kupujesz w aptece bez recepty lek, który powinieneś otrzymać za podatki od niedostępnego Ci lekarza, chociaż już opłaconego z góry. Tak czy nie?
4/ Wydaje mi się, że wszyscy powinniśmy odpocząć (a co najmniej nasze portfele) od armii niedasiów blogujących w najlepsze o swoich krzywdach za pieniądze tych, co to czytają i traktowani są we własnym domu edukacyjnym jak nieproszeni goście.
Możesz dać przykład pierwszy.
Pozdrawiam Cię uprzejmie.
Doszły mnie głosy, że funkcyjni ZNP sprawdzają po prowincjach gotowość strajkową zaśniedziałego zaplecza. Wiadomo już coś na temat ewentualnej obstrukcji? Będzie protest w trakcie ME’2012 czy chcecie się z tym, panie Dariuszu, wstrzelić w wakacje?
Mni,
nic o tym nie wiem. Być może nie mam informacji, gdyż najpierw dzień w dzień egzaminowałem, a potem wylądowałem na zwolnieniu. W poniedziałek wracam do szkoły, to się dowiem.
Pozdrawiam
DCH
@Gekko:
ad 1. Czyli większość wg Ciebie, to wszyscy, czy liczba dyskusyjna? Nie uogólniaj.
ad 2. O tym nie pisałem, znam zjawisko – pytaj też rodziców, którzy płacą.
ad 3. Gdybyś chciał poinformować o szkole Twoich dzieci, to zrobiłbyś to raz, jednak Ty robisz to za często. Nawet gdyby nauczyciele pracowali tylko w szkołach prywatnych, czy niepublicznych, to i tak pensję otrzymywaliby z kieszeni podatnika (nieważne, czy zabrałby to fiskus, czy klient sam za szkołę by zapłacił). Sugerujesz, że należy zlikwidować sferę budżetową? Hmm, zawsze ciekawiły mnie pomysły na państwa idealne…
ad 4. Poczekam, aż Ty okażesz się mądrzejszy (sam blogujesz, pewnie nie raz i nie dwa w godzinach pracy, ffffffuuuuujjjj!!!!)
Łał.
Jeżeli pamięć mnie nie myli, to Aljechin został kiedyś w podróży przymuszony przez jakiegoś patzerka do rozegrania partii szachów. Ajechin dał „przeciwnikowi” hetmana for i oczywiście gładko wygrał. Po partii oponent zwraca się do Aljechina i upewnia się:
-Pan przedstawił się jako Aljechin…czy jest pan może tym słynnym Aljechinem, mistrzem świata? W takim razie to nic dziwnego, że wygrał pan ze mną dając mi hetmana for!
Na co Aljechin nieco się zirytował i odpowiedział:
-Nie, proszę pana, ja jestem bratem bliźniakiem owego Aljechina. On ze mną także łatwo wygrywa dając mi hetmana for!
*************************************************
Koleżanka, która w moim małym miasteczku zdała na medycynę z najlepszym wynikiem brała u mnie korepetycje. 😉
Kolega z klasy, który świetnie zdał na architekurę po pierwszym roku studiów zmienił zdanie i z marszu zdał (znowu z pierwszą lokatą) ezgamin także na medycynę…
HR-owcy chcieliby nam wszystkim wmówić, że posadę dostają najlepsi. Zapominają dodać, że – i to jak wszystko dobrze pójdzie – są to tylko najlepsi z tych, którzy aplikowali.
Szanowny Autorze. Z ciekawoscia czytam wpisy Szanownego Pana Profesora, choc sie nie wypowiadam,
bo nie mam zielonego pojecia o edukacji, z wyjatkiem wlasnym. A z mojego doswiadczenia wynika, ze matura to byl raczej rodzaj cezury, niz rzeczywistego sprawdzenia wiedzy. Po czterech latach nauki, czego jeszcze nauczyciele nie wiedzieli o uczniu? Byla to tylko formalizacja zakonczenia nauczania na poziomie szkoly sredniej, niczym szczegolnym nie sluzaca. Na studia sie zdawalo i – czasem – dostawalo za pierwszym podejsciem. Teraz szkol wyzszych jest niemal wiecej, niz chetnych, wiec to nie problem. Wedlug mojego skromnego zdania – matura to dzis przezytek. Kiedys byla uwienczeniem edukacji i wkroczeniem w dorosle zycie. Podjeciem odpowiedzialnosci za swoje wlasne losy. Kiedys maturzysta mogl zostac oficerem wojska, otrzymac powazna posade na urzedzie. To bardzo dawno temu minelo. Dzis, to zaledwie etap edukacyjny i to w tej, marnej, polskiej edukacji.
Juz dzis obsluguje mnie kelner z tytulem magistra, a wlosy obcina mi fryzjerka z bakalaureatem.
Wiec nie czarujmy sie, ze dzisiejsza matura ma jakiekolwiek znaczenie, poza symbolicznym. Najwyzszy czas zastapic ja dyplomem ukonczenia szkoly sredniej, na podstawie wynikow nauczania, bez egzaminow koncowych.
Pozdrawiam.
Władek
25 maja o godz. 23:06
– – –
1/ Tak, większość czyni wynik i to nie jest uogólnienie ale skutek przyczyny. Nie ma znaczenia czy to 500 tys i jeden niedaś czy też 499 tys niedasiów. To niewarte dyskusji.
2/ „dziś nagminnie słyszę, że prezentacje się kupuje” – o tym pisałeś, o kupowaniu, tyle że nie od tych i nie tego, od których kupuje się nagminnie. Czyli usiłowałeś zakłamać fakt, że problem „kupowania” przez uczniów swą wagą dotyczy primo belfrów, a nie profesorów uczelni (jak zmyla Gospodarz) ani doraźnie, internetowych oszustów.
3/ „za często” – ha ha, a niby czemu? bo publiczny belfer nie może znieść wizerunku świata w którym ma konkurencję? Woli nie widzieć i nie słyszeć, jak wygląda w istocie, przez porównanie? W ogóle by mnie na tym blogu nie było, gdyby tak rażąco nie odstawał od normalnego świata edukacji, pozorując sobie i innym, że nie ma alternatywy. I to oczywiście w oczy kole, w tym rzecz.
A to, co piszesz o pensji, to już curiozum godne ociemnienia, nie oświaty. Otóż właśnie to, czy podatnik sam płaci wybranemu wykonawcy, czy robi to zabranymi mu przymusowo pieniędzmi urzędas, to istota zmian systemowych, jakie odcięły nas od komunizmu. Nas, obywateli, ale nie żerowisko oświaty publicznej.
Siedzisz w zatęchłym bunkrze, Władku i bronisz otwarcia okna na świat jak niepodległości. Ale nazywanie tego oświatą i przymuszanie do tego samego obywateli i ich dzieci to już czysty absurd i totalitaryzm.
I to jest odpowiedź na rzekome istnienie „sfery budżetowej”. To nie żadna sfera, ale totalitarny, wyjęty spod prawa i cywilizacji folwark zawłaszczony społeczeństwu. Nic w nim nie ma porównywalnego z cywilizowanymi systemami publicznymi.
A budżet, Władku, to jestem ja, podatnik. I mogę Cię natychmiast zwolnić z „twojej sfery”, wystarczy że przeniosę firmę na Cypr albo do Londynu, na co się w tym roku zanosi (dwoje znajomych już to zrobiło, czekam na wynik). Zanim to zrozumiesz, zostaniesz ostatni w klasie, żeby nie powiedzieć w jakiej ławce.
4/ Miły Władku, wyobraź sobie, że ja sam decyduję, kiedy i gdzie mam godziny pracy. Nikt mi za nie nie płaci, tylko za wynik pracy, jaką wykonam. Już sam fakt, że połowa belfrów tego nie rozumie (samym nie mając żadnych godzin pracy, bo ani to praca ani praworządny wymiar kodeksowy dla etatu) dobitnie świadczy o żenującym poziomie wykluczenia z otaczającego świata.
Władku, każdy ma prawo do osobistych poglądów, przekonań, czy wartości – jako obywatel.
Jednak tu rozmawiamy o pobieranych przymusowo i opłacanych przymusowo publicznych usługach oświatowych, i dopóki będą je realizować system i ludzie wyjęci spod norm cywilizacyjnych, Polska i Polacy będą dzikimi pariasami świata po wsze czasy.
I dlatego tylko chce mi się w ogóle z takimi postawami polemizować.
Per analogiam do prezentowanych tu w nadmiarze postaw, tępy, arogancki i pyszałkowato pazerny na moją kasę dostawca pizzy nie jest mnie w stanie poruszyć.
I tak mogę i wolę zamówić sushi gdzie indziej.
Z uśmiechami i pozdrowieniami dla Cię.
@ Werbalista, 26 maja o godz. 12:36
Tak na marginesie, to każdy egzamin spełnia w cywilizacji również funkcję oceny pracy świadczeniodawcy usługi oświatowej.
Na wolnym rynku jest nią popyt, u nas matura i przygotowanie do niej de facto funkcjonuje na rynku regulowanym.
Deprecjonowanie i sabotowanie naszych matur (i wszelkich ewaluacji) przez belferstwo publiczne jest po prostu wyrazem walki o prywatę niekompetentnego etatowca, niczym więcej.
W prowincjonalnym cyrku, każda wartość staje się swoją karykaturą, ale to nie powód, aby zamykać galerie sztuki czy publiczne toalety…
Przynajmniej nie – w cywilizacji.
Pozdrawiam.
Gekko, nie nudź, ileż można.
Werbalista, o tym samym problemie matury sprzed lat i teraz, oraz jej znaczeniu pisałem już wcześniej.
Pozdrawiam wszystkich.
@Gekko:
zobacz na mój pierwszy post pod tym wpisem – wyraźnie mówię, że nauczyciele piszą prezentacje – czytaj dokładnie, żebyś później bzdur nie klepał.
Wiesz co – naprawdę piszesz już tak głupie rzeczy, że nawet zacząłem analizować słowa budżet, totalitaryzm i tym podobne.
Jesteś chory z nienawiści do szkoły państwowej, zastanawiam się tylko dlaczego.
Rozmyślam również, w jakich to cywilizowanych krajach nie ma oświaty publicznej…
Najlepiej w ogóle wyjedź z Polski, skoro tak podły to kraj – oszustem podatkowym chcesz być?
Władek
26 maja o godz. 18:01
– – –
Władku, na pewno odrobina choć zastanowienia, dlaczego nic nie rozumiesz, przyda Ci się, nawet, jeśli to mało rozrywkowe zajęcie, zwłaszcza dla czytelnika bezrefleksyjnych belferskich obnażeń.
Wyobraź sobie, że z kraju nie wyjeżdżam, tylko do niego wracam chwilami, ponieważ mam paszport (powtarzam: paszport).
Oszustów podatkowych nie lubię i tępię, np. takich co swoją pracę, w tym prezentacje, sprzedają na lewo, oszukując potrójnie (zgadnij, dlaczego) – czyli belfrów to czyniących, jak podajesz.
Podatki natomiast od przychodu płaci się tam, gdzie powstaje taki prawny obowiązek, czyli – w Europie, albo gdzie indziej, czyli w świecie do którego Polska de iure przynależy. Nawet, jeśli belfry tego nie pojmują.
Oszustwo polega natomiast na tym, że ktoś, kto nie ma pojęcia ani o świecie ani o sprawach, za które bierze pieniądze, sądzi, że jest nauczycielem i uczy, oraz, że ktoś na to pozwala.
A teraz zapraszam znudzonych na pudelka, a czujących się znienawidzonymi przez istnienie innych niż znane im światów – na terapie.
Ciebie zaś, zacny Władku, pozdrawiam wyjątkowo czule i opiekuńczo.
„Obecnie przygotowanie ucznia do studiów kosztuje go niewiele. ”
O co oznacza w ustach nauczyciela szkoły publicznej przygotowanie ucznia do studiów?
Dla mnie przygotowaniem jest uczenie się od urodzenia aż do podjęcia studiów, a dla Pana?
Ta swoboda w wypowiadaniu się o ekonomicznych uwarunkowaniach naprawdę godna związkowego entuzjasty:):):)
Jak wspomniał Corleone, budżet to takie miejsce, gdzie chciwa władza chowa przed nami pieniądze i nie chce dać.
Moje dzieci się zorientowały, że konfitury w spiżarce biorą się ze sklepu gdzie trzeba je kupić za pieniądze w wieku lat czterech.
Sto lat temu, by się dowiedziały, że żeby się tam znalazły, one muszą najpierw nazbierać malin, potem mama musi nasmażyć.
Że pieniądze, żeby się w dziurze znalazły trzeba najpierw do banku przynieść dowiedziały się w wieku lat sześciu. Mniej więcej w wieku lat siedmiu, dowiedziały się, że żeby móc je przynieść do banku trzeba je najpierw zarobić. Mniej więcej w tym samym czasie się dowiedziały, że wyjęcie ich z ojcowskiej kieszeni, nie jest zarabianiem. I że budżet domowy jakim dysponujemy, mimo pozornej nieograniczoności w oczach dziecka jakie czyni karta kredytowa, nieograniczony nie jest.
Kiedyś pieniądze się kończyły na kupce przed pierwszym i tak się dziecko dowiadywało.
Z Panem Profesorze nikt takich rozmów o pieniądzach jak był Pan mały nie prowadził?
parker 27 maja o godz. 9:23
„Z Panem Profesorze nikt takich rozmów o pieniądzach jak był Pan mały nie prowadził?”
Są małżeństwa, gdzie żona decyduje, że dzieciom się o takich świństwach jak pieniądze mówić nie będzie. Pieniądze biorą się z bankomatu i cześć. Jak ich tam nie starcza, to jest to wina ojca, w końcu wiedział co robił jak jej te dzieci robił. Tak czy nie? Tutaj następuje zwykle głębokie spojrzenie w oczy i (ale tylko jak jest to konieczne), odrzucenie włosów na stronę charakterystycznym ruchem.
Parker, corleone to faceci.
Chętkowski niby też, przynajmniej jak by zastosować kryterium posiadania lub nieposiadania napletka do ochrzczenia. To takie kryterium rodem z sąsiedzkiego bloga, gdzie profosecator od debili ludzi wyzywa.
Zwróć jednak proszę uwagę, że nibymęskość Chętkowskiego, podobnie jak nibymęskość reszty męskiego,- znowu, tylko podług kryterium napletkowości,- nauczycielskiego grona jest rozpuszczona w ogromnym garze kobiecej filozofii.
Podejrzewam, że mojażonina filozofia na temat bankomatów i ich zawartości jest bardziej niż nie podzielana przez nauczycielki. Prawa Ficka o dyfuzji działają. Chętkowski jest więc kimś podobnym do Majakowskiego z anegdoty w pociągu; nie mężczyzną ale raczej obłokiem w spodniach.
Bardzo popieram rozmawianie z dziećmi o pieniądzach. Ja nawet kiedyś chciałem napisać na użytek moich dzieci „Instrukcję Obsługi Kamienia Filozoficznego” ale pomysł został wykpiony.
I rzut włosami na stronę.
Parkerze, wszystko pięknie, ale czy naprawdę trzeba te oczywistości w każdym wpisie umieszczać wytłuszczoną czcionką i na czerwono, nie zapominając o bibliografii? Sorry, ale czasem dochodzę do tego samego wniosku: „Nikt nic nie czyta, a jeśli czyta, to nic nie rozumie, a jeśli nawet rozumie, to nic nie pamięta”.
w czym problem?
27 maja o godz. 19:37
Pewnie jest w tym co piszesz wiele prawdy, choć uważam że kobiety są o wiele bardziej odpowiedzialne ekonomicznie niż mężczyźni.
To się chyba z chęci do ochrony potomstwa bierze ale rozum jednak bierze górę nad naturą?
Tu problem przebiega trochę po linii zrozumienia dla ekonomi.
Albo cynicznego braku jej poszanowania w dążeniu do swoich korzyści.
W ekonomi obowiązuje podstawowe prawo, grawitacji.O ile jestem wstanie zrozumieć żądania płacowe, to żądań utrzymania pensum, płatnych trzech lat zdrowotnego, gwarancji zatrudnienia i tym podobnych nie sposób zrozumieć w ustach ludzi mających wychowywać młode pokolenie.
My jesteśmy krajem świętych krów, wszyscy mają przywileje a ci co nie mają, to muszą na to wszytko zapieprzać jak chłopi pańszczyźniani.
I zaraz się odezwie jakiś głupi nauczyciel i zaatakuje, jakie przywileje?! 🙂
Parkerze,
to może ja się odezwę jako ten głupi nauczyciel i poproszę, aby nie nazywać ludzi głupimi.
Pozdrawiam
Gospodarz
parker 27 maja o godz. 21:51
„uważam że kobiety są o wiele bardziej odpowiedzialne ekonomicznie niż mężczyźni”
Muszę uściślić. Według mnie SAMOTNE kobiety, w sensie samotnie wychowujące dzieci albo ZMUSZONE NIEODPOWIEDZIALNOŚCIĄ partnera/małżonka kobiety pozostajace tylko formalnie „w związku” są, tak jak piszesz, „ekonomicznie bardziej odpowiedzialne”.
Gdy partner okazuje się odpowiedzialny i zaradny, zgodnie z moim doświadczeniem kobieta często nie zatrzymuje się na pozycji partnerskiej, nie usiłuje ciągnąć wspólnego wózka z równym wysiłkiem tylko wygodnie mości się na siedzeniu pasażera, przynajmniej w sensie dolewania paliwa do baku. Uważa, że ma tyle innych zajęć, tyle innych sfer aktywności jako matka, pielęgniarka, nauczycielka, żona, kochanka, córka, opiekunka rodziców, itd., itp. że sferę ekonomiczną może sobie odpuścić.
I stąd w sfeminizowanych środowiskach nastawienie do tych tematów zawsze będzie bardziej po stronie „brania” aniżeli odpowiedzialnego „dokładania”.
Kobiety z racji funkcji społecznych to Marie a mężczyźni to ich siostry Marty.
Słowo głupi jak się odnosi do konkretnej osoby jest obraźliwe.
Jeżeli głupcami nazywam pewną grupę ludzi prezentujących pogląd, że nauczyciele żadnych przywilejów nie mają, to mam do tego prawo, nikogo nie obrażam, to ci ludzie obrażają ludzką inteligencję, głosząc takie absurdalne poglądy.
A spotkałem na Pana blogu osoby które kulistości Ziemi przeczyły i były nauczycielami.
Jak głupców nazywać, niepełnosprawnymi intelektualnie?
Przecież to dopiero byłoby obraźliwe.
Wszystkich głupców oczywiście przepraszam.
w czym problem?
To może mamy inne doświadczenia.
Oczywiście mam czasami wrażenie, że mi się rodzina u szyi uwiesiła ale czyż sami takiej roli konia pociągowego nie przyjmujemy jako mężczyźni?
Nie uwalamy się po robocie jak ten koń właśnie i nie wyłączamy się z myślenia o niektórych sprawach?
Stereotyp na stereotyp.
Każdy ma ciężko, i każdemu się wydaje niesprawiedliwie.
Lubimy odpowiedzialność zwalać na innych a jak inni ją jeszcze przyjmują…
Życie.
Trochę mi żal nowobogackich. Jeżeli się mówi o maturze, to mają na myśli pieniądze. Jeżeli się mówi o teatrach, to też pieniądze. Poznawanie kultury nie ma sensu – na tym nie można dobrze zarobić. Czytanie książek – owszem, ale tylko takich, które mogą przynieść wymierny materialny zysk.
Pewnie dzieci takich rodziców krzyczą „Po co mi to”, gdy wprowadzam liczby niewymierne (przecież nie ma takich pieniędzy) czy tw.Pitagorasa.
Ostatnio student nie mógł zrozumieć, że wymaga się od niego znajomości całek i pochodnych. „Po co mi to? Rodzice przecież zapłacili za cały semestr z góry”.
Istnieja dwa aspekty, ktore w tym, choc prawde mowiec, i nie tylko tym blogu, zniechecaja, przynajmniej mnie, do udzialu w dyskusji.
Poczucie pewnych uczestnikow, ze maja absolutna racje i ich misja zyciowa jest przekonanie innych, ze tak jest, i nawrocenie niedowiarkow na wiare ojcow jego/jej. Po drugie, kiedy ktos osmieli sie miec inne zdanie, obrzuca sie tego kogos, mniej lub bardziej obrazliwymi inwektywami.
Nie ma idealnej metody oswiecenia ucznia aby wiedzial, znal, rozumial, byl przedsiebiorczy, tworczy, spolecznie czynny. Nie ma tez metody, ktora by te wszystkie cechy potrafila obiektywnie ocenic, nawet bez naduzyc ze strony ocenianych i oceniajacych.
Egzamin jest forma sprawdzenia aktywnosci i mozliwosci czlowieka w stresie. Kto pracowal na tak zwanym kierowniczym stanowisku, wie o czym mowie. Na zebraniu, zwolanym na dziesiata rano, trzeba podjac decyzje. To jest forma egzaminu, do ktorej egzaminy szkolne, matura, egzaminy dyplomowe maja przygotowac nie tyle w sensie wiadomosci, co podejmowania decyzji w stresie.
Czy egzaminy wstepne, po maturze maja sens, czy nie? Nie mam zdania, i nikt tu nie przedstawil konkretnego argumentu za albo przeciw. Istnieja zalety i wady egzaminow wstepnych.
W Kanadzie nie ma egzaminow wstepnych, ale na wielu uniwersytetach, jak juz sie tylko dostaniesz, musisz napisac tzw. Placement test. Moja zona zarzadzala czyms takim z matematyki na jednym z tutejszych uniwersytetow. Kazdy dostaje, powiedzmy sobie, sto pytan. Pytanie nr 1: 2 +2/2; pytanie nr 100 – algorytm Rungego-Kutty. Wynik tego testu okresla jakie przedmioty uczen moze wziac na pierwszym roku. Czyli to jest egzamin wstepny, ktory okresla nie tyle czy sie dostaniesz, ale ile czasu bedziesz studiowac. W USA podstawa dostania sie na uczelnie jest egzamin SAT. Egzamin stracil zupelnie poczatkowe cele oceny ucznia, bo przemysl przygotowujacy do SAT jest porownywalny z przemyslem samochodowym 😉 . Nigdy nie spotkalem sie (choc nie twierdze, ze tego nie ma) z glosami kwestionujacymi SAT. Po protu sa, trzeba je zaliczyc i tyle.
Ciagle eksperymenty z nauczaniem i ocena wynikow nauczania sa absurdem. Kazdy system potrzebuje lat aby sie dotarl. Nieuczciwosci nie wyeliminuje sie pewnie nigdy, ale nie oznacza to tez, ze trzeba popadac w paranoje, ze kazdy sciaga. Trzeba uwazac i tyle.
Parker, słowo „głupi” bez względy na kontekst jest zawsze obraźliwe. Zaiste, trzeba mieć przedziwnie poukładane klocki, żeby się tak tłumaczyć. Nie masz żadnego prawa, aby obrażać kogokolwiek.
stary 28 maja o godz. 14:28
„Trochę mi żal nowobogackich. (…)
Pewnie dzieci takich rodziców krzyczą „Po co mi to”, gdy wprowadzam liczby niewymierne (przecież nie ma takich pieniędzy) czy tw.Pitagorasa. Ostatnio student nie mógł zrozumieć, że wymaga się od niego znajomości całek i pochodnych. „Po co mi to? Rodzice przecież zapłacili za cały semestr z góry”.
To nie tylko problem „nowobogackich”. Nigdy nie zarobiłem tyle forsy, aby moje dzieciaki mogły poczuć się „bogacko”. A na ich przykładzie widzę, iż reakcje i podejście do nauki może być bardzo różne. Jednym dzieciom, podobnie jak mnie, nie przychodziło do głowy kwestionowanie potrzeby uczenia się czegokolwiek. Nauczyciel wykładał i wymagał, podobnie jak xbelfer pisze o SAT, wobec czego psim obowiązkiem było sie tego nauczyć. Inna sprawa, że ja miałem wielkie szczęście trafiania na nauczycieli w ogromnej większości bardzo wysokiej klasy. I to od podstawówki do politechniki. Najstarsza dwójka moich dzieci była zdyscyplinowana oraz umiała znaleźć sobie „to coś”, czego warto było się uczyć z iskierką w oku. Ale mam na przykład też takie dziecko, które jest dla mnie personifikacją moich wątpliwości co do „klasycznego” modelu kształcenia.
Polegającego na „wyłożeniu” tematu do „wyuczenia” i liczeniu na zdyscyplinowanie ucznia. Na studiach elektronicznych miałem pierwsze dwa lata teorii. Niemal wyłącznie. Jak ktoś przebrnął przez sito ostrych egzaminów to dostępował przywileju dotknięcia tranzystora. Mnie to „zwisało”, bo po moim liceum książki z matmy ani z fizyki na studiach mogłem prawie nie otwierać. Wystarczyło nie spanie na wykładach. Ale masa kolegów płakała i odpadała.
Mój rodzinny przykład jest motywowany tylko i wyłącznie praktycznym zastosowaniem. Całki i różniczki mogą być, ale tylko wtedy, gdy żadnym innym kluczem nie da się „rozebrać danego mechanizmu” w celu zrozumienia „jak on w środku działa”.
W moich czasach miałby szansę na naukę w technikum elektronicznym. Były takie, niektóre nawet bardzo dobre, co wiem, bo miałem na studiach świetnych kolegów po takich technikach. Dzisiaj pozamykano dużo z techników. Mój syn chce najpierw „dotknąć” a potem uczyć się teorii. Odwrotnie nie trawi.
Czy nie była taką Szkoła Wawelberga i Rotwanda? Może ktoś kompetentny więcej napisze.
Odwróciłbym układ kształcenia na studiach technicznych zarówno w szkole średniej jak i na politechnice.
A co do liczb niewymiernych to ich nie ma. Każdemu inżynierowi wystarczy tyle miejsc po przecinku, ile wyświetla byle kalkulator. Kto by zaś twierdził inaczej powinien być utopiony jak Hippiasz.
xbelfer 28 maja o godz. 14:35
„Egzamin jest forma sprawdzenia aktywnosci i mozliwosci czlowieka w stresie. Kto pracowal na tak zwanym kierowniczym stanowisku, wie o czym mowie. Na zebraniu, zwolanym na dziesiata rano, trzeba podjac decyzje. To jest forma egzaminu, do ktorej egzaminy szkolne, matura, egzaminy dyplomowe maja przygotowac nie tyle w sensie wiadomosci, co podejmowania decyzji w stresie.”
Hm, zgadzam się ale tylko częściowo. Może lekarz w izbie przyjęć na pogotowiu musi takie decyzje podejmować. Każdy inny, pewnie nawet chirurg podczas operacji, pilot samolotu w trudnej sytuacji, itd. mają kogo się spytać i przedyskutować różne opcje. Na zebraniu o dziesiątej nie jest się samemu, nawet w sytuacji „samotności szefa”. Zebranie zostało zwołane chyba nie tylko po to, aby zakomunikować innym decyzję szefa. To można było zrobić za pomocą emaila. Zebranie to miejsce wymiany informacji i szef podejmuje decyzję o jedenastej po wysłuchaniu opinii i informacji od członków swojego zespołu.
No i na koniec, znowu poza (może) tym biednym pacjentem przywiezionym karetką na pogotowie, który być może umarł już wskutek błędnej decyzji leakrza zdającego właśnie swoją lekarską maturę,- wszystkie inne ciężekie decyzje bardzo rzadko wiodą do zwolnienia nas z pracy. Tylko bardzo głupi szef nic nie robi cały rok i dopuszcza do kryzysu, który potem musi rozwiązywać „na spotkaniu o dziesiątej rano”. Zwykle tych spotkań jest tyle, ile tygodni w roku, a czasami nawet dwa razy więcej. Plus cała nowoczesna komunikacja elektroniczna, plus cały zespół ludzi z podziałem na różne zakresy obowiązków, plus pomoc szefa danego szefa, plus konsultanci, byli profesorowie ze szkoły, działy R&D producentów twoich maszyn (wyposażenia), twój dział R&D, reszta firmy, itp., itd.
Nawet jeżeli mówimy o szefie budki z lodami a nie dużej firmy, to wątpię, aby jego błędna decyzja doprowadzała go do zmiany kariery życiowej.
Matura może (w teoretycznej sytuacji bycia albo nie bycia biletem wstępu na określone i czasami wymarzone studia), podobnie zresztą jak każdy tradycyjny egzamin testowy, w razie niepowodzenia odmienić całe życie młodego człowieka.
Bardzo niewiele sytuacji z tzw. „życia”, jakie miąły być ilustrowane „spotkaniem o dziesiątej” są obarczone podobnym ryzykiem dla podejmującego decyzję. Życie ludzkie jest zagrożone tylko w wypadku tego pacjenta na pogotowiu, ale znowu, nie lekarz a tylko pacjent potencjalnie ucierpi 🙁
Poprzednio argumentowałem na tym blogu na rzecz zastąpienia egzaminów typu matura egzaminem typu „take-home exam”.
Dlatego, że w normalnej pracy nikt przy zdrowych zmysłach nie chowa przed samym sobą całej wiedzy ludzkiej i nie musi całkowicie samodzielnie podejmować ważnych decyzji pod lufą pistoletu.
Jest niedobrze, gdy ważne etapy w życiu człowieka są efektem pokonania albo nie bardzo ryzykownego zakrętu szybkim samochodem. Tak normalne życie nie wygląda, a w każdym razie nie powinno wyglądać.
I na koniec czy xbelfer pomyślał, nie tylko ile ludzkość zyskała stosując brutalną metodę selekcji typu „razwiedka bojem” ale ile straciła odcinając dostęp do wielu zawodów takim jak mój syn, który woli praktykę ponad teorię? W pracy miałem kilkoro współpracowników z dyplomami, którzy absolutnie „nie czuli” swojego tematu. Zachowywali się jak przedszkolaki, którym ich szef wszystko musiał dyktować i samemu analizować ich wyniki. Robot mógł te osoby zastąpić w trzy minuty. Oczywiście zdali wszystkie egzaminy w terminie. Tylko jak czegos w szkole nie było, to sami zatrzymywali się i czuli się całkowicie usprawiedliwieni.
Jak syn miał 7 lat posłałem mu kawałek płytki z tworzywa sztucznego, zakupionego przez moją firmę do konstrukcji niepalnych szaf w laboratorium. Kawałek ten był dosłownie oblepiony naklejkami „Nie palne!”, „Trudno zapalne!” oraz „Samogaszące!”. Materiał jakiś inżynier ze zdanymi w stresie egzaminami zatwierdził, inny kupił, jeszcze inny współpracował z podwykonawcą, który te szafy wykonał.
A mój siedmiolatek, po przetłumaczeniu mu na polski treści naklejek, zapalił palnik gazowy w kuchni i włożył do ognia kawałek niepalnego plastyku. Który zaraz buchnął wesołym płomieniem.
Samolotem czyjej konstrukcji chce pan latać?
Ja tak myślę, że aby zostać obrażonym, trzeba się identyfikować z cechami obrażenia, czyli obrażenia, jak to się w medycznym języku mówi – odnieść.
Aby czuć się obrażonym opisem głupoty, co czyni bezosobowo Parker, trzeba mieć poczucie, że pisze o nas.
Ciekawe, dlaczego i skąd to poczucie?
Mam wrażenie, że to efekt stołu i nożyc.
Głupota istnieje i jest faktem, a polega m.in. na tym, że racje są postrzegane personalnie.
Nieważne, że jabłko ZAWSZE spada z drzewa na ziemię (Newton), jeśli belfer mówi, że wzlatuje ono w kosmos, to każdy, kto temu wzlotu zaprzecza – obraża. Nie głupotę w wypieraniu prawdy materialnej, ale – nosiciela absurdalnego poglądu czyli – belfra.
Logika oblężonej twierdzy.
Nie jestem zwolennikiem obrażania, ale obrażanie SIĘ na rzeczywistość (w zastępstwie braku obraźliwych faktów) celem wymuszenia uległości i przeprosin, to forma psycho- i socjomanipulacji „godnościowej”, jakże popularna w naszym kraju, jako oręż walki plemiennej.
Nie inaczej czyni Pan Chętkowski, jakże wrażliwie, ochoczo i bezstronnie interweniujący na własnym blogu ochronie w s z e l k i c h naruszeń przyzwoitości czy standardów. Będąc wychowawcą, etykiem (!) i filozofem (!) , de nomine.
Prawda?
Proszę się nie dziwić, że społeczeństwo wyciąga wnioski z takich lekcji publicznych belferskiego ethosu i kondycji.
Jak więc nazwać głupotę, aby nie obrazić kogokolwiek, kto się pod głupotę z dumą podepnie?
Ogłośmy konkurs, najlepiej wśród polonistów.
Niechże będzie to słowo-klucz do rozgryzienia do czego służy belfrom matura.
zet
28 maja o godz. 21:38
„słowo ?głupi? bez względy na kontekst jest zawsze obraźliwe”
– – –
No i nożyce się odezwały – polonista czy etyk?
Czy „głupi jak but przepis” to także obraźliwe, a jeśli tak – to dla kogo?
Wykonawcy przepisu, czy twórcy?
Jak można obrażać, bez osobowego podmiotu obrazy?
Chyba, że powinny odezwać się w swej obronie – buty, najlepiej tupotem, jak białych mew.
Ileż buty właśnie trzeba, aby na blogu gdzie w każdym wpisie „głupota ministerstwa i urzędasów” opisywana nagminnie, wypisywać takie, jak zacytowane, bzdury.
Bzdury upraszam o kierowanie swych butów w kierunku psychoterapeuty, a nie sądów o obrazę uczuć belferskich, takiego punktu w karcie jeszcze Broniarze nie wycyganili od społeczeństwa.
@Gekko
29 maja o godz. 8:24
„a nie sądów o obrazę uczuć belferskich, takiego punktu w karcie jeszcze Broniarze nie wycyganili od społeczeństwa.”
No, nie liczyłbym na to.
Jest, czy nie jest, ale na pewno powinien być.
A powoływanie się na nieistniejący przepis, to znowu nie ewenement (vide: sprawa ze szklanką wody – odroczona, na wokandzie przewidywana około maja A.D. 2013 😉 ).
A obrazić uczucia nader łatwo.
Przytoczę, bo mam doświadczenie.
Pierwszy raz ciężko obraziłem nauczyciela (i to j. polskiego) w wieku lat dwunastu.
Nauczycielka innego przedmiotu przez nieuwagę wpisała mi ocenę w rubryce do j. polskiego. Następnie bez niczyjej wiedzy wyskrobała ocenę i wpisała w miejsce właściwe.
Pani od polskiego oczywiście wyskrobanie zauważyła i odbyła publiczny sąd nade mną przed obliczem klasy.
Do winy się nie przyznałem, czym Panią ciężko obraziłem.
Na dodatek moje odpowiedzi wykazały bezpodstawność oskarżenia, co stało się oczywiste dla przysłuchującej się klasy. (Pani nie potrafiła wskazać, nawet hipotetycznie, jaką ocenę miałbym wyskrobać; wpisana na poprzedniej lekcji była sobie w dzienniku cała i zdrowa tuż przed wyskrobaną)
Tym, że nie tylko nie przyznaję się ale ośmielam się bronić, obraziłem Panią po raz wtóry.
(Do siności Panią doprowadziło niewinne stwierdzenie, że ja do dziennika dostępu nie mam, jedynie nauczyciele.)
Pani podsunęła mi nieopatrznie pod nos dowód zbrodni i zobaczyłem, że wyskrobanie jest niedokładne i widać, że wyskrobaną oceną jest piątka(!)
Po cóż miałbym sobie piątkę wyskrobywać?
Tutaj obraziłem Panią po raz trzeci.
Tak ciężko, że nie była w stanie dalej przewodu prowadzić, wymieniła jedynie potok kar, jakie mnie czekają (szczegółów jakie nade mną zawisły już dziś nie pamiętam) – chyba w przeświadczeniu, że rozpatrywana zbrodnia wyskrobania, to nie czyn w afekcie, ale na zimno i z premedytacją przeprowadzony, kto wie, czy nie przez recydywistę.
Następnego dnia prawda wyszła na jaw a ja obraziłem Panią po raz czwarty i ostateczny.
Mianowicie odmówiłem przeproszenia Pani, bo nie wiedziałem za co.
Argumentu, że „Pani jest nauczycielką a ja uczniem” w swojej tępocie nie pojąłem. Wychowawczyni chyba moją tępotę poznała po głupawym wyrazie twarzy, bo na pytanie, czy to coś złego, że jestem uczniem, nie odpowiedziała.
(Może obawiała się usłyszeć pytanie: „czy w takim razie to coś złego, że Pani od polskiego jest nauczycielką?”)
A wracając – gdzieś niedawno słyszałem o nawoływaniach do prawnego ścigania obrażaczy nauczycielstwa oraz prawną wykładnię, że co jest obrazą, a co nie, to zależy od poczucia obrażonego. 🙁
Co zapłonie najpierw?
Stosy, czy opony?
@ w czym problem : „Hm, zgadzam sie ale tylko czesciowo” + „czy xbelfer pomyslal, nie tylko ile ludzkosc zyskala stosujac brutalna metode selekcji typu „razwiedka bojem” ale ile stracila….”
Zgoda. Nie upieram sie, ze to co napisalem, jest prawda absolutna czy objawiona.
Wiadomo, ze egzaminy sa bardzo kiepska forma sprawdzenia wiadomosci, umiejetnosci, selekcji itd.
Ale niestety, jak dotad, jest to najpowszechniejszy sposob stosowany w tym celu, lacznie z konkursami artystycznymi, i jakos nie zanosi sie na to, zeby cos niebawem uleglo w tej materii zmianie,. Trema eliminuje nie tylko uczniow, ale artystow i innych.
Gekko, spokojnie, a najlepiej przeczytaj jeszcze raz, to co wypisujesz. Natręctwa podobno można leczyć, przymus pisania byle czego, to wprawdzie przymus, ale z tym też da się żyć. Pozdrawiam, pełen wszystkiego najlepszego, czego i tobie życzę.
corleone
29 maja o godz. 12:33
– – –
Ha, jest więc już jasne, skąd ta nienawiść chora do nauczycieli!
Twoja na pewno, corleone, ty nienawistniku ty.
Masz po prostu syndrom poaborcyjny, na skutek belferskiej skrobanki w dzienniku.
Jak o mnie chodzi, mam odwrócony syndrom sztokholmski, po latach trzymania mnie w terrarium oświaty publicznej (gdzie mogłem spokojnie się uczyć bez przeszkody zajętych czym innym belfrów).
Kocham wolność, która sprawia, że nikt do takich szkół, jak się jawią tu, na blogu, chodzić dziś nie musi, bo są także inne, w tym niepubliczne.
A Ty, corleone, jesteś mafia przypadkowego i nienawistnego społeczeństwa, zionąca ohydą, czyli – jeszcze jeden Gałkiewicz, co wielkości belferstwa nie rozumie.
PS rzeczywiście, przytoczona przez Ciebie definicja obrażenia, funkcjonuje w skandynawskich systemach prawnych, cierpiących na przenikanie bezrobotnych, niekompetentnych pseudopsychologów do parlamentu i ustawodawstwa. Paragraf za obrażanie uczuć edukacyjnych, tym samym sposobem u nas – niechbny.
@Gekko
29 maja o godz. 19:46
No, ale, czy to jest uleczalne, uważasz?
Bo np. w LO: myślę, że miałem jednego super-nauczyciela. Nauczył nas nie tylko swojego przedmiotu, nie tylko przedmiotu swojego kolegi (bo podstawa programowa nie skoordynowała), nie tylko jak i po co się uczyć, ale jeszcze paru innych cennych życiowych umiejętności. 🙂
No ale z drugiej strony w wieku lat szesnastu napisałem pierwszą sztukę sceniczną.
Tytuł: „Nie-szkolna komedia albo kuberiada”, konstrukcja: dramat antyczny, kategoria: groteska, wpływy: „czysta forma” i poezja romantyczna, treść: nie-otodoksyjna wtedy i dziś. 🙁
Więc nie wiem, czy rokuję…? 😉